Japońska przygoda aka Wyprawa do Kondo cz. 1 – wstęp

by Marek Dyba / February 15, 2017

Wzmacniacze lampowe były moją miłością od pierwszego wejrzenia (posłuchania), że tak się wyrażę. Pierwszy raz miałem okazję posłuchać tego ciepłego, naturalnego, nadzwyczajnie przestrzennego i namacalnego grania jeszcze w czasach, gdy w naszym kraju jedynie bardzo nieliczni posiadali jakiekolwiek systemy audio. Tak naprawdę nie potrafiłem wtedy jeszcze nawet opisać tego, co słyszałem, ale wiedziałem, że tak słuchana muzyka smakuje po prostu lepiej. To, co było najważniejsze, to owo niezwykłe uczucie zaangażowania, niemal uczestnictwa w rozgrywającym się przede mną spektaklu muzycznym. Było w tym coś absolutnie specjalnego, coś więcej niż tylko słuchanie muzyki, które znałem do tej pory.

Mimo więc, że od dziecka otoczony byłem raczej urządzeniami tranzystorowymi (jak to w tych czasach, niezbyt wyrafinowanymi), od których zaczęła się moja fascynacja muzyką, to od pierwszego kontaktu ze wzmacniaczem lampowym wiedziałem, że to tylko kwestia czasu i że prędzej czy później zostanę właścicielem przedstawiciela tego wyjątkowego gatunku. Wówczas nie miałem jeszcze żadnych preferencji co do rodzaju lamp, czy układu, w jakim miałyby pracować, nie myślałem w ogóle o kolumnach, źródłach, kablach, itd. – brak mi było doświadczenia i wiedzy, by doprecyzować swoje preferencje – miały być lampy i basta a reszta się właściwie nie liczyła.

W końcu nadszedł moment, gdy posiadanie takiego wzmacniacza przestało być jedynie nierealnym marzeniem i zabrałem się za słuchanie każdego urządzenia lampowego, jakie tylko wpadło mi w ręce. Niektóre z nich były produktami znanych marek, inne powstawały w domowych warsztatach pasjonatów. To, co łączyło je wszystkie (w każdym razie zdecydowaną większość) to sposób reprodukcji dźwięku, który przemawiał wprost do mojej duszy miłośnika muzyki. I działo się tak nawet wtedy, gdy oczywiste dla mnie były pewne wady konkretnego urządzenia. Zwykle jednak zalet lampowego brzmienia było zdecydowanie więcej niż wad, więc nie ustawałem w poszukiwaniach mojego pierwszego własnego wzmacniacza. Wszystkie te żmudnie zdobywane doświadczenia dały mi podstawy do określenia pewnych preferencji brzmieniowych, acz jedyną rzeczą, której wówczas byłem już absolutnie pewny było to, iż mój przyszły wzmacniacz lampowy nie będzie oparty o lampy KT88. Poza tym reszta lampowego świata wciąż stała dla mnie otworem czekając na dalszą eksplorację.

Trochę czasu minęło, zanim faktycznie wszedłem w posiadanie wzmacniacza lampowego. Tym pierwszym był kupiony okazyjnie Amplifon WT-30 II – polski wzmacniacz typu push-pull pracujący w klasie A z triodami 6N13C w stopniu końcowym. Było to niebrzydkie, rozsądnie wycenione urządzenie, które dało mi wyczekiwany dostęp do świata wyjątkowego, pięknego dźwięku okraszonego blaskiem żarzących się lamp. Do dziś pamiętam kilkusetkilometrową, zimową wyprawę po upragniony wzmacniacz i kolejne kilka dni (i nocy) spędzone na słuchaniu ulubionych płyt. Gdy już przesłuchałem większość z nich wziąłem się za te mniej lubiane i okazało się, że wielu z nich też mi się w końcu świetnie słuchało. Ów stan euforii, ponownego odkrywania wielu płyt trwał całkiem długo.

Jak zapewne większość z Państwa doskonale wie choroba zwana „audiofilią” jest przypadłością postępującą, swego rodzaju uzależnieniem, a stan pacjenta pogarsza się z czasem. Owa euforia, zadowolenie z tego, co się ma nigdy w tym hobby nie trwa wiecznie. Z upływem czasu delikwent staje się coraz bardziej wybredny i marudny i końcu nie wytrzymuje i musi zaaplikować sobie nową dawkę ekscytacji, czyli wymienić choć jeden element systemu by ten brzmiał „lepiej” niż do tej pory. Gdy to następuje powraca faza „szczęścia”, która… niestety zwykle nie trwa zbyt długo, bo ten mały audiofilski diabełek siedzący na ramieniu szepce cichutko, a z czasem coraz głośniej, do ucha, że przecież może być jeszcze lepiej…

By spełnić jego zachcianki, zawsze wynajdujemy jakąś wymówkę – trzeba przecież dążyć do perfekcji, poszerzać horyzonty, etc, etc. Nie inaczej było w moim przypadku. Choć Amplifon dawał mi mnóstwo radości nie zaprzestałem odsłuchów innych urządzeń lampowych. Słuchałem ich u znajomych, w salonach dystrybutorów, na wystawach – słowem wszędzie, gdzie tylko się dało. Było tylko kwestią czasu aż trafię na wzmacniacz w układzie SET z lampami 300B na pokładzie. Już pierwsze z takich doświadczeń okazało się dla mnie kolejnym objawieniem, zmieniając moje pojęcie o tym, jak bardzo muzyka odtwarzana przez system audio może zbliżyć się do granej na żywo.

Od tego momentu moje uwielbienie dla wzmacniaczy lampowych skupiło się przede wszystkim na konstrukcjach single-ended z tą właśnie magiczną triodą. Wzmacniacz, którego wówczas miałem okazje posłuchać wcale nie był jakimś high-endowym, drogim modelem a mimo tego wywarł na mnie tak ogromne wrażenie. Wiedziałem więc po raz kolejny, że nie ma dla mnie odwrotu. Musiałem znaleźć SET na 300B, który grałby co najmniej tak dobrze, jak ten, którego miałem okazję posłuchać i na który byłoby mnie również stać. Słuchanie muzyki na dotychczasowym systemie straciło po tym doświadczeniu sporo ze swojego czaru. Nie było łatwo znaleźć coś, co spełniałoby oba te wymagania, ale w końcu się udało, gdy posłuchałem produktu ukraińskiej firmy Abraxas. Gwoli ścisłości było to urządzenie typu PSE, czyli z dwoma triodami na kanał pracującymi równolegle. Dodatkową zaletą tej konstrukcji była wyższa moc co ułatwiało dobór odpowiednich kolumn. O ile bowiem Amplifon dysponował mocą bodaj 31W, więc dobór kolumn nie był zbyt trudny, o tyle 8W z pojedynczej 300B stawiałoby zdecydowanie większe wymagania. Do 16W Abraxasa dobrałem swoje pierwsze kolumny tubowe z pojedynczym głośnikiem szerokopasmowym i znów byłem szczęśliwym człowiekiem spędzającym z muzyką każdą wolną chwilę.

Cieszyłem się tym dźwiękiem przez dobrych kilka lat, udoskonalając w tym czasie kolumny poprzez wymianę przetworników na coraz lepsze. Ograniczyłem natomiast ilość odsłuchów innych lampowców, bo po prostu nie czułem takiej potrzeby. Jednakże nic nie trwa wiecznie. Jako miłośnik muzyki i fan dobrego brzmienia musiałem w końcu ulec audiofilskiej chorobie i zacząć rozglądać się za sposobem na uzyskanie jeszcze lepszego dźwięku, jeszcze prawdziwszych muzycznych doznań. Wcale nie było mi tak łatwo uzyskać dostęp do klasowych urządzeń lampowych – na naszym krajowym rynku nie było ich aż tak wiele, a poza tym chciałem mieć możliwość słuchania ich we własnym systemie. To wiązało się z koniecznością zostawiania u dystrybutorów pokaźnych kaucji. By ułatwić sobie życie, postanowiłem więc zostać recenzentem…

OK, to żart, choć jest w nim ziarno prawdy. Prawdą jest, że recenzentem zostałem trochę mimowolnie, ponieważ chciałem koniecznie posłuchać wzmacniacza na lampie 300B. Odwiedziłem kiedyś znajomego recenzenta i zobaczyłem u niego interesujący mnie wzmacniacz. Zapytałem, czy mógłbym go pożyczyć na kilka dni (omijając w ten sposób kwestię wyłożenia kaucji dla dystrybutora). Odpowiedź była nieco zaskakująca: tak, ale pod warunkiem, że jeśli ci się spodoba to napiszesz jego recenzję, a jeśli będzie dobra to ją opublikuję. Niewykluczone, że to był żart z jego strony, ale ja potraktowałem naszą umowę śmiertelnie poważnie. Tak właśnie powstała pierwsza recenzja, jaką kiedykolwiek napisałem, wzmacniacza Triode TRV-A300SE, a niedługo po tym kolejna opisująca „Pojedynek gigantów”, w którym zmierzyły się: Wavac MD-300B z Art Audio Diavolo (dla pełnej jasności dodam, że wszystkie trzy wymienione urządzenia to SETy na lampach 300B). Jak się zapewne Państwo domyśliliście, mój pierwszy tekst przypadł owemu znajomemu recenzentowi do gustu wystarczająco, by go faktycznie opublikować i zachęcić mnie do pisania następnych.

Tak właśnie, od kolejnych SETów 300B zaczęła się moja recenzencka przygoda. Stwierdzenie, że zająłem się pisaniem artykułów na temat audio, by mieć łatwiejszy dostęp do wybranych urządzeń, jest więc wystarczająco prawdziwe. Wkrótce po napisaniu drugiego z wymienionych testów zostałem dumnym właścicielem wzmacniacza Toma Willis’a, Art Audio Symphony II. Oczywiście to SET na lampach 300B, który kilka lat później konstruktor upgradował dla mnie trafami wyjściowymi z wyższego modelu, Diavolo. Używam go do tej pory z parą fantastycznych triod Western Electric. Czy to najlepszy SET na świecie? Jasne, że nie, ale najlepszy, na jaki mnie stać, tym bardziej że z uwagi na niską moc (2 x 8W) gra on w moim drugim systemie, a nie w głównym recenzenckim. Używam go więc głównie wtedy, gdy słucham muzyki dla przyjemności, a nie wtedy gdy oceniam testowane urządzeniach (chyba że są to wysoko-skuteczne kolumny albo inne SETy). Symphony II jet też dla mnie swego rodzaju punktem odniesienia, którego używam, gdy muszę przypomnieć sobie, co to jest naturalne, organiczne brzmienie, a nie mam okazji wybrać się na jakiś akustyczny koncert, by posłuchać instrumentów grających na żywo.

Praca recenzenta dała mi na przestrzeni lat szanse posłuchania ogromnej ilości urządzeń, w tym wzmacniaczy lampowych z różnych półek cenowych – tych relatywnie niedrogich i tych z iście kosmicznego pułapu. Teraz już słuchanie zawsze odbywało się w moim pokoju, w moim systemie dając mi szansę lepszej oceny różnych konstrukcji. Lampa 300B pozostała moją największą miłością, ale miałem też okazję zapoznać się z brzmieniem innych wspaniałych triod pracujących we wzmacniaczach stworzonych przez wielu znakomitych konstruktorów. To, co się nie zmieniło to potwierdzane z każdym kolejnym odsłuchem przekonanie, że to właśnie wzmacniacze typu SET oferują najciekawszą, najbardziej przeze mnie pożądaną kombinację cech brzmienia. Nie są to wcale urządzenia idealne, bo też i takich w tej branży po prostu nie ma. Ale to właśnie SETy serwują brzmienie pod wieloma względami najbardziej zbliżone do tego, które znam z akustycznych koncertów. Dla mnie zestaw ich zalet zdecydowanie przeważa wady, których wcale nie są pozbawione.

Im więcej testów wzmacniaczy lampowych, a SETów w szczególności, miałem za sobą tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że te najlepsze pochodzą z Japonii. One zawsze miały w sobie coś specjalnego. Rzecz nie tylko w klasie wykonania i wykończenia, tej wyjątkowej, japońskiej dbałości o najdrobniejsze nawet szczegóły, ani nawet w samym brzmieniu. To dopiero kombinacja tych wszystkich elementów dawała właściwie za każdym razem efekt w postaci „wartości dodanej” gwarantującej absolutnie wyjątkowe muzyczne przeżycia.

Jak już wspomniałem, moja przygoda z SETami zaczęła się od relatywnie niedrogich (tzn. jak na tego typu wzmacniacze) urządzeń firmy Triode, Wavac, a później już sporo droższego Air Tight’a. Każde z nich oferowało inną klasę brzmienia, ale też i każde było na swój sposób unikalne. Każde zapewniło mi wiele godzin wyjątkowych muzycznych wędrówek po mojej kolekcji nagrań z różnych gatunków i okresów. Każdy kolejny wzmacniacz tego typu był źródłem nowych, wyjątkowych doświadczeń, a z upływem lat trafiały do mnie urządzenia z coraz wyższych półek. Gdzieś tam, na odległym, niedostępnym szczycie lampowego świata znajdowała się słynna japońska marka, o której przez lata jedynie słyszałem i czytałem – Kondo. Jej nazwa to właściwie synonim absolutnie topowych, lampowych urządzeń, przede wszystkim, choć nie tylko, typu SET. Ich produkty są legendarne i choć to słowo jest w naszej (i nie tylko) branży zdecydowanie nadużywane, to jednak marka Audio Note Japan w pełni na nie zasłużyła. Wiele osób uważa ich urządzenia za jedne z najlepszych, o ile wręcz nie najlepsze pośród wszystkich produkowanych na świecie i to niekoniecznie wyłącznie pośród tych z lampami na pokładzie. Mając tego pełną świadomość, przed pierwszym kontaktem z Kondo chciałem najpierw zdobyć jak najwięcej doświadczeń z produktami innych marek, by jak najlepiej przygotować się do spotkania z legendą, by być w stanie w pełni docenić jej klasę. Mimo więc, iż polski dystrybutor tej marki, Szemis Audio, ma swoją siedzibę o przysłowiowy rzut beretem od mojego mieszkania uznałem, że spotkanie z legendą musi poczekać, aż będę na nie gotowy.
Co roku spędzałem oczywiście sporo czasu w pokoju Wojtka Szemisa w czasie wystawy Audio Show w Warszawie. I co roku dla mnie te prezentacje należały do najlepszych w dużej mierze za sprawą urządzeń japońskiej marki. W 2013 roku odwiedziłem wystawę High End w Monachium i już pierwszego dnia trafiłem do niewielkiej salki, w której pan Masaki Ashizawa, szef Kondo, następca twórcy marki, Kondo-Sana, prezentował kompletny system Audio Note Japan. Jego elementami były m.in. prototypy nowych, flagowych monobloków o nazwie Kagura, a także własne kolumny japońskiej marki, BiYura. W czasie trzech dni spędzonych na wystawie wracałem do tego pokoju wielokrotnie za każdym razem siedząc tam po kilkadziesiąt minut. Mimo że była to salka ustawiona na parterze jednej z głównych hal, a nie sala odsłuchowych na piętrach, mimo że wokół było w związku z tym głośno, a i sama akustyka owej „budki targowej” była daleka od idealnej, to i tak to, co tam usłyszałem kolejny raz odmieniło moje pojęcie o tym, jak fantastycznie może brzmieć muzyka odtwarzana przez system muzyczny.

Zapewne bywacie Państwo na wystawach audio więc doskonale zdajecie sobie sprawę, że to, co tam słyszycie jest dalekie od faktycznych możliwości danego sprzętu. Na dodatek wielu wystawców, także tych prezentujących najlepsze i najdroższe systemy gra bardzo głośno starając się zagłuszyć pozostałych. Po kilku godzinach takich doświadczeń człowiek jest więc zmęczony, ogłuszony i przestaje czerpać przyjemność z obcowania nawet z, w teorii, najlepszymi systemami. Pokój Kondo był na tamtej wystawie miejscem, do którego wracałem odpocząć, zrelaksować się i zresetować, a przy okazji złapać punkt odniesienia, z którym mogłem porównywać wszystkie inne prezentacje. Rzecz zarówno w tym niesamowitym, naturalnym, organicznym brzmieniu japońskiego systemu, jak i rozsądnemu poziomowi głośności, ale także w muzyce dobieranej przez pana Masaki. Żadnych samplerów granych w większości pokoi, ale za to mnóstwo nagranej 30,40 i 50 lat wcześniej muzyki, głównie klasycznej, odtwarzanej na dodatek przede wszystkim z płyt winylowych. Było w tym dźwięku coś absolutnie wyjątkowego, owa wartość dodana, magia, która trafiała w czułą strunę w mojej duszy miłośnika muzyki. Siedziałem tam absolutnie oczarowany wiedząc już, że muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, bo posłuchać u siebie choć jednego z produktów Kondo. Uznałem, że jestem gotowy i nie ma na co już dłużej czekać.

Tak się złożyło, że swoją szansę otrzymałem właściwie natychmiast. Jeden z magazynów, dla którego piszę, HighFidelity,pl, co roku w maju cały numer poświęca japońskim urządzeniom. Skontaktowałem się więc, bez jakichś specjalnych nadziei, z Wojtkiem Szemisem, by spytać, czy mógłbym dostać jeden z produktów Kondo do recenzji. Dosłownie dwa dni później na honorowym miejscu w moim pokoju stanął wzmacniacz o nazwie Souga. To SET (a właściwie PSE) na lampach 2A3 ze srebrnymi trafami, kondensatorami i okablowaniem. Owe kilka dni spędzone z tym genialnym urządzeniem dało mi jedne z najwspanialszych przeżyć w całym moim dotychczasowym audiofilskim życiu. To, co usłyszałem na nowo zdefiniowało moje pojęcie o tym, jak niesamowicie realistyczna i wciągająca może być reprodukcja muzyki. Słuchałem przecież już wcześniej u siebie wielu znakomitych urządzeń, ale żadne nie zbliżyło się nawet do tego poziomu prezentacji. Gdyby istniał jakikolwiek sposób, bym mógł zatrzymać Sougę na zawsze, to po prostu nie oddałbym jej dystrybutorowi. A przecież wzmacniacz Kondo nie grał w kompletnym systemie tej marki, a jedynie w moim, z elementami ze zdecydowanie niższej półki. Wystarczyło jednakże jedno urządzenie Kondo by ten świetnie znany mi system zagrał lepiej niż kiedykolwiek i lepiej niż jakikolwiek inny system, poza kompletnym tej marki słuchanym w Monachium, jakiego kiedykolwiek słuchałem. Recenzję, w której opisałem to niezwykłe przeżycie znajdziecie Państwo TU.

Już rok później w Monachium, dzięki Wojtkowi Szemisowi, miałem okazję poznać pana Masakiego osobiście i porozmawiać z nim w czasie kolacji. Od tego czasu „czwartkowe obiady” z Kondo w czasie wystawy High End stały się swego rodzaju tradycją. To dzięki nim poznałem również wielu dystrybutorów japońskiej marki z całego świata. To absolutnie wyjątkowa grupa pozytywnie zakręconych miłośników muzyki i dobrego brzmienia, którzy tak jak ja, kochają brzmienie Kondo.

Gdy niemal rok po monachijskiej prezentacji gotowa była ostateczna wersja nowych, flagowych monobloków Kagura, z triodami 211 pracującymi w układzie PSE, dostałem kolejną szansę na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z czystą magią Kondo. Moją recenzję znajdziecie Państwo także na stronach HighFidelity (TU). Kilka dni spędzonych z tymi fenomenalnymi urządzeniami było kolejnym niepowtarzalnym przeżyciem wyznaczającym nowy, niewyobrażalny poziom naturalności i wyrafinowania, jaki można osiągnąć w systemie audio. Mimo tego, tak między nami mówiąc (nie powtarzajcie tego panu Masaki), gdybym ja musiał wybierać dla siebie między Sougą a Kagurami to wybrałbym tą pierwszą, choć flagowce Kondo w kategoriach bezwzględnych grają jeszcze lepiej. Oczywiście, gdyby istniała taka możliwość to chętnie posiadałbym oba modele – Sougę dla przyjemności, a Kagury jako referencyjne wzmacniacze, do których mógłbym w swoich recenzjach porównywać wszystkie inne testowane urządzenia (nawet jeśli nie byłoby to w stosunku do nich fair). Patrząc jednakże na stan mojego konta mogę spać spokojnie – taka sytuacja raczej mi nie grozi…

W czasie wspomnianych corocznych spotkań w Monachium miałem okazje poznać nieco bliżej pana Masaki i sporo dowiedzieć się o firmie Kondo, jej historii i działalności. Zestawienie tej wiedzy z doświadczeniami ze wzmacniaczami Kondo sprawiło, że zrozumienie, w jaki sposób tak niewielka firma potrafiła stworzyć urządzenia, które nie tylko pięknie wyglądają i znakomicie brzmią, ale są uznawane za jedne z najlepszych na świecie, było właściwie jeszcze trudniejsze. W czasie jednego ze spotkań padło pytanie, czy chciałbym wybrać się do Japonii i zobaczyć na własne oczy, gdzie i jak powstają te fantastyczne urządzenia. Odpowiedź mogła być tylko jedna – oczywiście, że chciałem i to bardzo! Nigdy wcześniej nie byłem nawet w Japonii, a tu rodziła się szansa, że nie tylko zobaczę Kraj Kwitnącej Wiśni, ale na dodatek zwiedzę siedzibę Audio Note Japan, gdzie na własne oczy zobaczę jak powstają te cudowne, legendarne wzmacniacze, przedwzmacniacze, phonostage, wkładki, itd. Musiałem trzymać ten ogromny entuzjazm na wodzy, ponieważ wcale nie było pewności, że taka wyprawa dojdzie do skutku. Faktycznie jej zorganizowanie trwało dość długo, ponieważ wymagało dogrania terminów, logistyki, itd. W końcu jednak otrzymałem zaproszenie od pana Masaki, które oznaczało, że naprawdę zobaczę z bliska jak powstaje moja wymarzona Souga, fenomenalne Kagury, czy legendarny On Gaku.

Wizyta w Japonii trwała ponad tydzień, a oprócz zwiedzania fabryki, poznania wszystkich ludzi, którzy projektują i budują te genialne urządzenia, odbyliśmy również kilka sesji w firmowej sali odsłuchowej. Wykorzystałem także tę niepowtarzalną okazję, by przeprowadzić długi, by nie rzec wyczerpujący, wywiad z panem Masakim, uczniem i następcą założyciela firmy, Kondo-Sana, który przecież nie tylko kontynuuje tradycję marki, ale i dokłada do niej swoje cegiełki projektując od podstaw kolejne urządzenia, takie jak choćby wspominane już topowe Kagury. Z naszymi gospodarzami, panem Masaki i jego uroczą małżonką, spędziliśmy także sporo czasu poza fabryką co było okazją do poznania nieco bardziej prywatnej strony tych niezwykłych ludzi. O wszystkim tym przeczytacie Państwo w serii kilku artykułów, do których niniejszy tekst jest swego rodzaju wstępem. W kolejnych częściach podzielę się z Państwem tym wyjątkowym, fantastycznym doświadczeniem, jakim była wyprawa do Kondo. Większość z tych tekstów będzie się ukazywać tu, na HiFiKnights.com w kolejnych tygodniach. Wyjątkiem będzie Factory Tour, który już niedługo, 16 lutego, znajdziecie Państwo na stronach magazynu HighFidelity.pl (TU). Serdecznie zapraszam. C.D.N.