Choć temat interfejsu USB jest gorący od lat, liczba jego ulepszeń wydaje się nie mieć końca. Nadciągają w falach. Na początku kable okazały się działać, następnie różnego rodzaju reclockery stały się popularne, a najnowszy trend obejmuje izolację galwaniczną. Choć czy chodzi tylko o kolejny trend? Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać, iFi audio iGalvanic3.0 przyjechał. Smacznego!
Wstęp
Moda to nic innego ponad chwilowy szał, tj. szeroko propagowany i intensywny entuzjazm w stosunku do danej rzeczy, choć krótki i bez oparcia w postaci jej jakości. Na rynku audio ten fenomen jest szczególnie obecny, choć nie oddala się w niebyt ot tak sobie i prawie nigdy nie umiera. Najczęściej jedna moda audio schodzi w cień, tym samym ustępując miejsca nowej i częstokroć jeszcze większej, choć przedmiot niniejszej recenzji niekoniecznie tu pasuje. Poprawiacze sygnału USB potrafią współpracować ze sobą bez przeszkód. Jeżeli tylko każdy kolejny przynosi poprawę, można je łączyć do upadłego i wszystko jest w jak najlepszym porządku, o to przecież chodzi. Niemniej, omawiany tu interfejs jest szczególnie podchwytliwy. Nigdy nie był zaprojektowany z myślą o odtwarzaniu muzyki, stąd niektórzy sobie zadawali pytanie o to, po co z niego korzystać. Dziś jest ono zbędne, rzeczony protokół znalazł akceptację w branży z tytułu wygody, a wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi muzyka w postaci plików jest wręcz podstawą. Inna sprawa, że USB potrafi dobrze zagrać, tylko trochę potrzeba do osiągnięcia tego celu. Nasza wiedza na temat bolączek tego protokołu przez lata wzrosła. Skoro są znane i całkiem dobrze rozumiane, nie jest trudno o lekarstwo na nie.
Nie bez powodu inżynierowie z iFi audio nadążają za trendami. Są w pełni świadomi tego, czego mogą chcieć klienci w danym momencie, ale też wiedzą jak dostosować własne zaplecze badawczo-rozwojowe tak, aby upichcić gotowy produkt bez napaści na nasze kieszenie. Po przygodach z iPurifierem i micro iUSB3.0 tej firmy, mogę śmiało napisać, że historia lubi się powtarzać. Te dwa koncepcyjnie podobne do siebie produkty zrobiły u mnie to samo, a różnica pomiędzy nimi sprowadziła się do różnej intensywności przeprowadzanych porządków, co oczywiście miało swoje odzwierciedlenie w cenie obydwu urządzeń. Choć te wynalazki okazały się skuteczne w całkiem szerokim spektrum, ludzie z iFi audio postanowili temat USB pociągnąć dalej. Wiedzieli, że się da.
Choć przyjęło się, że USB to interfejs cyfrowy, strumień danych przenoszony pomiędzy nadajnikiem, a odbiornikiem ma postać analogową. Zera i jedynki to w istocie różne napięcia, jak najbardziej podatne na cały szereg problemów powiązanych z szumem i masą, która jest inherentną częścią tego protokołu. Bez niej przesył danych jest niemożliwy, a przynajmniej tak się jeszcze kilka lat wstecz wszystkim wydawało. Tutaj na scenę wkracza izolacja galwaniczna, kolokwialnie pisząc cała w bieli. Jej celem jest umożliwienie połączenia pomiędzy dwoma galwanicznie odseparowanymi od siebie obwodami, ale bez masy pomiędzy nimi. Zaraz, chwileczkę, a czy czasem standard USB nie może się bez niej obejść? No więc właśnie, na tym cała zabawa polega…
Budowa
Produkt dotarł w typowym dla serii nano pudełku. Obyło się bez niespodzianek, w środku znalazłem krótką, choć przydatną instrukcję obsługi. Zazwyczaj tego typu historie można spokojnie pominąć, ale w przypadku iGalvanic3.0 sugeruję się z nią zapoznać. Urządzenie ma swoje zachciewajki, więcej na ten temat poniżej.
iFi audio iGalvanic3.0 to przedstawiciel serii nano, a zatem produkt mały, spokojnie mieszczący się w dłoni. Jest też niebywale lekki, stąd scenariusz, w którym dynda sobie radośnie pomiędzy dwoma kablami USB jest jak najbardziej prawdopodobny. Obudowa izolatora jest wykonana z aluminium klasy lotniczej, co jest standardem dla wszystkich produktów tego samego producenta. Aluminiowe ciuszki nie tylko wyglądają elegancko, ale mają też za zadanie skutecznie chronić elektronikę wewnątrz przed zakłóceniami EMI/RFI. Tutaj warto zaznaczyć, że Brytyjczycy zmienili nieco kolorystykę swoich produktów. Przez wiele lat dominowało srebro, natomiast teraz mamy tytan lub czerń, co – moim skromnym zdaniem oczywiście – wygląda sporo lepiej. Czarna barwa jest zarezerwowana dla urządzeń znanych jako Black Label, tj. ulepszonych wersji sprzętów wydanych w przeszłości, natomiast drugi kolor wylądował na wszystkim innym.
iGalvanic3.0 wygląda znajomo, to w końcu urządzenie z rodziny nano. Dwie diody LED na jego górze informują o połączeniu z transportem, natomiast na spodzie naniesiono hasła-klucze, tj. marketingowe historie powiązane z bohaterem niniejszej recenzji. Ten zabieg to standard we wszystkich produktach iFi audio bez względu na ich cenę. Wejście USB3.0 typu B umieszczono na jednym boku sprzętu, natomiast to samo typu A zamontowano na przeciwległym. Wiadomo, które jest do czego, idźmy dalej. Z rzeczy istotnych, hebelkowy przełącznik na froncie to autorska historia iFi audio o nazwie GroundLink. W telegraficznym skrócie, dzięki niej iGalvanic3.0 będzie działać niezależnie od stanu masy w danym systemie; pojedynczego przyłącza, wielu lub żadnego, choć opcja numer jeden jest najlepsza. Pierwsze ustawienie przełącznika (DC-RF) to uziemienie pozwalające uniknąć szumu w systemach bez masy, ostatnia pozycja (RF) załatwia temat z więcej niż jedną, natomiast docelowa pozycja środkowa (ISO) gwarantuje pełną izolację i jest jednocześnie punktem startowym. Pozostałe dwie nastawy powinny zostać wykorzystane dopiero gdy ta nie zadziała.
iGalvanic3.0 tkwił w deweloperskim piekle przez dwa lata i – jak to reprezentant iFi audio określił – był to najbardziej ambitny i najtrudniejszy w realizacji projekt jak do tej pory. Po uporaniu się z kilkoma wkrętami i zajrzeniu do na pierwszy rzut oka nieskomplikowanego środka można odnieść wrażenie, że ten stan rzeczy jest nieco naciągany, ale to pozory. Celem iFi audio był w pełni sprawny protokół USB3.0, z tytułu separacji jego linii transmisyjnej i odbiorczej, choć jest on kompatybilny z wersja 2.0. Natomiast rzeczą najistotniejszą była decyzja tęgich głów na liście płac iFi audio o porzuceniu powszechnie stosowanej platformy SerDes (Serializer/Deserializer) i zbudowaniu od podstaw własnej. Jakiej? Nie mam pojęcia, to jest słodki sekret producenta. Wiadomo tylko tyle, że nie jest oparta ani na optoprzekaźnikach, ani transformatorach. Gdy etap deski kreślarskiej się zakończył, niemiecki podwykonawca odpowiedzialny za transformatory HFP dał ciała brzydko pisząc, tj. nie był w stanie dostarczyć jednostek zgodnych z wymaganą przez Brytyjczyków specyfikacją. Zamiast biadolić, ludzie z iFi audio zakasali rękawy; zakupili własne maszyny do nawijania, piece i inne potrzebne historie, po czym nauczyli się korzystać z tego wszystkiego i w efekcie wyprodukowali niezbędne półprodukty sami.
iGalvanic3.0 jest okraszony kilkoma hasłami, które już widywaliśmy w innych produktach iFi audio. Magiczne słowa REclock2/REgenerate2/REbalance2 informują nas o tym, że produkt niniejszej recenzji ma wbudowany własny zegar, a strumień danych jest nim potraktowany dwa razy; przed i po przekroczeniu glawanicznej bariery. Pisząc wprost, jest po kluczowej ścieżce regenerowany, tj. robiony na nowo. Produkt nie wymaga zewnętrznego zasilania, wystarczy 5V standardowo dostarczane przez interfejs USB, oczywiście o ile jest zgodny ze specyfikacją. Choć gdyby komuś zachciało się popchnąć temat ulepszeń dalej, firmowy dodatek o nazwie iDefender3.0 podłączony do zasilacza iPower zamiast zwykłego potworka, z dużym prawdopodobieństwem zagwarantują czystsze napięcie. Na tę chwilę najbardziej rozbudowana kuracja czyszcząca USB wg iFi audio składa się z modelu iGalvanic3.0 tuż za transportem, a dalej reclockera micro iUSB3.0 i w sumie trzech kabli USB pomiędzy nimi. Nie da się przejść obojętnie obok faktu, że wówczas niektóre funkcje tych urządzeń się powtórzą, choć technologia REclock2/REgenerate2/REbalance2 w wykonaniu nano iUSB3.0 czy iGalvanic3.0 pod względem siły działania nie dorównuje micro iUSB3.0. Za to się płaci.
Funkcjonalność i dźwięk
W celu przetestowania iFi audio iGalvanic3.0, zagrały kolumny Boenicke W8 oraz otwarte odgrody PureAudioProject Trio10 Voxativ. Wykorzystano wzmacniacze JOB 225 oraz integrę Trilogy 925. Za konwersję c/a był odpowiedzialny LampizatOr Golden Gate (Psvane WE-101D + KR Audio 5U4G Ltd. Ed.), natomiast muzykę w formie plików podał do niego Asus UX305LA.
Plan powiązany z oględzinami iGalvanic3.0 był prosty. Moim celem było użycie tego produktu tylko i wyłącznie w głównym systemie, przede wszystkim z tytułu jego niemałej ceny. Maleństwa iFi audio już nie raz udowodniły swojej przydatności nawet w tego typu środowisku, tj. teoretycznie wrogim, w którym miejsca dla produktów tanich i najczęściej stanowiących wąskie gardło raczej nie ma. Niemniej, w tym szaleństwie była logika. Na tę chwilę jakikolwiek progres jakościowy w moich czterech ścianach to niemały wydatek, nie mam za bardzo możliwości pójścia wzwyż. Podmiana kluczowych komponentów odpada, wiadomo, choć nawet pozornie nieistotne kable to już temat mało zabawny, idący w dziesiątki tysięcy złotych. Nikt mi też nie da gwarancji, że zrobi się lepiej. Wykonanie kroku w bok to najbardziej prawdopodobny scenariusz, jako następstwo niemałego wkładu finansowego mało atrakcyjny. Ale do rzeczy, iGalvanic3.0 w tym kontekście adresuje historię niszową i wręcz dziewiczą, bo protokół USB w mojej platformie izolowany galwanicznie nie jest i nigdy wcześniej nie był. Dlatego właśnie ciężko obok bohatera niniejszej recenzji przejść obojętnie będąc na moim miejscu, a osób z systemami podobnymi do moich przecież nie brakuje.
iFi audio iGalvanic3.0 nie jest łatwy w użyciu, a szansa na to, że tak się stanie z miejsca nie jest duża. Na początku nie było lekko. Po wpięciu tego maleństwa w system, OS na laptopie nie zobaczył mojego przetwornika. Po wielu próbach w końcu się udało, ale muzyka po kilku sekundach przestawała grać. Okazało się, że iGalvanic3.0 to całkiem sprytne narzędzie diagnostyczne, pokazujące problemy z, no właśnie, masą. Winowajcą w mojej platformie był laptop. Gdy tylko wpadłem na właściwy trop, jak się okazało niepowiązany z brytyjskim pudełkiem, byłem w stanie uporać się z trudnościami. Kluczem do sukcesu było użytkowanie sprzętu na wbudowanym zasilaniu, plus zapas cierpliwości. Zamiast gorączkowego przełączania w tę i z powrotem, trzeba było podłączyć każdy produkt na odcinku USB osobno i poczekać chwilę na porządny uścisk dłoni (ang. handshake) pomiędzy nimi, co w przypadku interfejsu USB jest rzeczą kluczową. Zadziałało, od tamtego czasu sygnał pomiędzy laptopem, a przetwornikiem przestał się gubić, a odgłos upierdliwego klikania w kolumnach ustąpił. Cacy.
Soniczny wpływ iGalvanic3.0 w moim systemie był wyraźny i słyszalny z miejsca. Wprowadzone przezeń zmiany pod względem intensywności nie sprowadziły się do ogólnikowego “trochę tu i tam też chyba”, ale do efektu na tyle obecnego, że z miejsca wiedziałem co było na rzeczy. Ogarnięcie, cóż takiego iGalvanic3.0 zrobił zajęło mi może godzinę, a pozostały czas spędzony na odsłuchu jedynie mnie we wcześniejszych obserwacjach utwierdził. Urządzenie nie wywróciło wszystkiego do góry odwłokiem tak, że nie poznałem własnej platformy. Zamiast tego dokonała się kuracja czyszcząco-polerująca. Ziarno w muzyce to coś, do czego przyzwyczajamy się na tyle, że w pewnym momencie traktujemy je jako normę. Natomiast gdy go zabraknie, zachodzimy w głowę jak z nim wcześniej funkcjonowaliśmy. iGalvanic3.0 pozbył się tego dźwiękowego piachu, złagodził kontury, przydał muzyce gładkości i wyrazistości. Wyodrębnił instrumenty lepiej, zróżnicował ich faktury, upiększył je w sensie wstrzyknięcia porcji organicznego powabu, a upraszczając zadziałał niczym balsam na suchą skórę. Obraz muzyczny stał się całościowo bardziej szykowny, nie znalazłem powodu do narzekań.
Alteracje opisane powyżej to nic nowego, wiele czyścicieli sygnału USB zachowuje się podobnie. iGalvanic3.0 przesuwa granicę jakości jeszcze dalej w dokładnie tym kierunku, choć nie kosztem innych urządzeń, bo dogada się z całą gamą reclockerów. Ale już pomijając to, pozbycie się ziarna nie było jedynym efektem aplikacji dzisiejszego izolatora, obraz muzyczny także urósł. W przypadku podłogówek W8 ten aspekt jeszcze hojniejszy niż normalnie, może wydać się przesadzony na papierze, ale w rzeczywistości nie był. Brytyjskie pudełko nie rozwodniło dźwięku, wręcz przeciwnie. Gabaryty muzyków i ich instrumentów pozostały bez zmian, choć kontury stały się wyraźniejsze, a plany z nimi pogłębiły się. W połączeniu z większą dozą powietrza pomiędzy, przełożyło się to na lepszą obecność sceniczną i całościową substancję. Tak zaprezentowany dźwięk nie miał słabych stron.
W moim systemie iFi audio iGalvanic3.0 poprawił także dynamikę. Bas był lepiej zebrany, ciaśniejszy, zwinniejszy, zdecydowanie mniej dudniący oraz subiektywnie szybszy z tytułu tego wszystkiego. Opisana różnica nie była porównywalna do tej pomiędzy nocą, a dniem, ale zauważalna i powtarzalna z jednego utworu na drugi. Integrze 925 to niewątpliwie pomogło, szwajcarskiej końcówce mniej, ale także. Wyłoniła się po tych roszadach jedna konkretna cecha urządzenia iFi audio, tj. sprawiło ono wrażenie zdolnego do przesunięcia soniczengo kredo w stronę szybkości, za niewielką cenę ilości niskiego podzakresu. Kombinacje pieców i paczek napompowane, ciepłe i ogólnie podążające w miśkowatym kierunku, bezsprzecznie skorzystają na tym. Choć obstawiam, że zestawy grające mocno, zwinnie i szczupło nie ucierpią. Omówiona tu liposukcja nie jest aż tak dotkliwa. Tak czy inaczej, podobało mi się.
Podsumowanie
Firma iFi audio jest nieco przewidywalna pod względem komponentów USB. Każdy z jej przystępnych cenowo poskramiaczy tego interfejsu po prostu robi co powinien. iGalvanic3.0 nie stanowi wyjątku. Jest dobrze zmontowany, działa zgodnie z obietnicami producenta, no i nie kosztuje kroci. Jest to sprzęt niszowy, stąd minimum niezbędnej wiedzy z zakresu komputerowego audio jest wymagane. Choć nie brak entuzjastów świadomych co sobą to urządzenie reprezentuje i jednocześnie chcących wycisnąć dosłownie wszystko ze swoich przetworników. Jeżeli zaliczasz się do tego grona, wiedz, że iGalvanic3.0 pozwoli na przesunięcie granicy jakości Twojego systemu o uczciwy kawałek dalej. Owszem, to cacko wymaga dwóch kabli USB, no i będzie kolejnym pudełkiem do kompletu, ale to drobnostki w kontekście jego całościowego potencjału.
Nie mam bladego pojęcia jak iGalvanic3.0 wypadłby w konfrontacji z konkurencyjnymi sprzętami, nie znam żadnego innego. Niemniej, brytyjski malec poprawił dźwięk mojego opartego na plikach zestawu na tyle, że w nim zostaje. Z mojej perspektywy stanowi on słyszalny progres jakościowy za grosze. Ba, to najtańszy komponent, jaki mam, z uwagi na cenę dla mnie wolny od wad. Każdemu zapaleńcowi wykorzystującemu interfejs USB do odtwarzania muzyki mocno sugeruję poznać się z tym maluchem bliżej, dać mu szansę. Warto, do następnego!
Platforma testowa:
- Wzmacniacze: Trilogy 925, JOB 225
- Przedwzmacniacz: Sanders Sound Systems preamplifier
- Źródło: Lampizator Golden Gate (Psvane WE101D-L + KR Audio 5U4G Ltd. Ed.)
- Kolumny: Boenicke Audio W8, PureAudioProject Trio10 Voxativ
- Transport: Asus UX305LA
- Kable głośnikowe: Forza AudioWorks Noir Concept, Audiomica Laboratory Celes Excellence
- Kable USB: Forza AudioWorks Twin, iFi audio Gemini and Mercury
- Interkonekty: Forza AudioWorks Noir, Audiomica Laboratory Erys Excellence
- Zasilanie: Gigawatt PF-2 + Gigawatt LC-2 MK2 + Forza AudioWorks Noir Concept/Audiomica Laboratory Ness Excellence
- Stolik: Franc Audio Accessories Wood Block Rack
- Muzyka: NativeDSD
Cena produktu w Polsce:
- iFi audio iGalvanic3.0: 1700 zł
Dostawca: Audiomagic