Boenicke Audio W11 SE

by Dawid Grzyb / November 6, 2018

Produkowane w Szwajcarii i koncepcyjnie podobne do siebie, wszystkie zespoły głośnikowe Svena Boenicke znane są ze scenicznego rozmachu generowanego za pomocą podejrzliwie kompaktowej i optycznie zwinnej formy. Choć podobne do moich W8-ek, większe i śmielsze podłogówki Boenicke W11 zdają się też skrywać niejednego asa w rękawie, a celem niniejszej recenzji jest dowiedzieć się ile ich tam faktycznie jest. Smacznego.

Wstęp

Na mocno zatłoczonym i wręcz dzikim rynku zespołów głośnikowych raczej nie ma miejsca dla produktów nijakich, co innego firmy z nietypowym i interesującym portfolio. Szwajcarska manufaktura Boenicke Audio wpisuje się w ten obrazek od lat i w efekcie urosła do rangi operacji dziś rozpoznawalnej i cenionej. Choć udało się jej zaistnieć i odnieść niemały sukces, nie widzę w tym przypadku. Przykuwa uwagę entuzjastów właśnie za sprawą wyjątkowych produktów przedstawionych już tutaj i tutaj. Założyciel Boenicke Audio – Sven Boenicke – nie tylko podąża własną ścieżką, ale też doskonale wie jak nie zagubić się gdzieś po drodze. Mało tego, po posłuchaniu przynajmniej dwóch jego modeli każdy słuchacz powinien zauważyć całkiem sporo podobieństw, są aż tak oczywiste. Tak zwany profil brzmieniowy Boenicke faktycznie istnieje, a z modelu na model aplikowany jest w coraz to większym, odważniejszym i droższym stylu.
Śmiem twierdzić, że w ciągu kilku lat udało mi się całkiem nieźle poznać pracę Svena, choć początek był skromny. Opublikowana w 2013 roku recenzja najmniejszego modelu W5 autorstwa Srajana Ebaena wzbudziła moje zainteresowanie tym maleństwem, a nieco później lokalny dystrybutor umożliwił jego odsłuch. Dwa drobne szwajcarskie pudełka brutalnie zdetronizowały posiadane przeze mnie wówczas KEF-y LS50, w efekcie stały się moimi monitorami bliskiego pola, a ponad cztery lata później dalej nimi są. W warszawskim hotelu Golden Tulip usłyszałem też po raz pierwszy co potrafi ich podłogowa wersja (Boenicke W8), a bardzo podobna, czy wręcz jeszcze mocniej zaskakująca historia miała miejsce w Maju 2015 roku w Monachium. Te wąskie podłogówki wespół w zespół z angielską integrą Trilogy 925 zagrały na tyle imponująco, że jakiś czas później duet ten został przeze mnie zakupiony i stanowi kluczową część mojej platformy testowej od tamtego czasu. W ciągu ponad trzech lat najmniejsze podłogówki Svena grały z wieloma kablami, przetwornikami, wzmacniaczami i akcesoriami, stąd poznałem je naprawdę dobrze, a powrót do nich nawet po odsłuchu paczek sporo droższych i lepszych to i tak zawsze jest przyjemność. Choć bardzo wymagające i dalekie od statusu uniwersalnego narzędzia dziennikarskiego, W8-ki prezentują się ładnie, zajmują niedużo miejsca, znikają z pomieszczenia jak żadne inne, no i fantastycznie skalują się z elektroniką towarzyszącą. Od wielkiego dzwonu potrafią mnie zaskoczyć nawet po latach użytkowania ich średnio po kilka godzin dziennie. Naprawdę elegancko się zestarzały w moich czterech ścianach i myślę, że teraz jestem w pełni świadomy czym tak naprawdę są; co dokładnie potrafią i czego im potrzeba do pełni szczęścia.
Gdy zbliża się czas wystaw monachijskiej i warszawskiej, pokoje Boenicke Audio zawsze trafiają na sam szczyt prywatnej listy miejsc do odwiedzenia. Pogadanka ze Szwajcarem o wyrazie twarzy, którego nie powstydziłby się najwytrawniejszy pokerzysta to jedno, ale zobaczenie jak on ustawia pokój i swój sprzęt – drugie. Mający obsesję na punkcie detali i ulepszeń, za każdym razem dostarcza dźwięk, który moje subiektywne uszy naprawdę lubią. Pisząc kolokwialnie, u Svena zawsze gra, a obserwacja gawiedzi lekko osłupiałej z niedowierzania jak mikrusy pokroju W5-ek czy W8-ek są zdolne do czegoś takiego to zawsze niemała uciecha. Tak to już jest, kiedy imponująco duży i całościowo przedni dźwięk wydobywa się z kolumn nie dość, że nie jakichś zaporowo drogich, to jeszcze o gabarytach takich, a nie innych, tj. niepozornych ponad wszystko inne.
Gdzieś w połowie 2016 roku powiedziano mi, że szwajcarskie portfolio czeka mała rewolucja. W nomenklaturze Svena przedrostki ‘W’ oraz ‘B’ oznaczają odpowiednio serie wykonane z drewna (ang. wood) oraz giętego drewna (ang. bent wood). Okazało się, że cała pogięta familia została zlikwidowana, a na jej miejsce pojawiły się dwa nowe produkty należące do tej pierwszej, chodzi o modele W11 i W13. Ponieważ piastują miejsca wyższe niż moje W8-ki, naturalnie w trybie natychmiastowym żywo się nimi zainteresowałem, opublikowana w listopadzie 2016 roku recenzja naczelnego 6moons.com dodatkowo podsyciła mój personalny płomyk zaciekawienia, mejl do Szwajcara został wysłany chwilę później i nastał czas oczekiwania. Dla niego audio to nie sprint tylko maraton, stąd trochę się zeszło zanim było mi dane dostąpić zaszczytu. Pod koniec 2017 roku rodzima firma Nautilus przejęła dystrybucję Boenicke Audio w Polsce, od tego momentu sprawy potoczyły się szybciej, no i w końcu W11-ki dotarły.

Budowa

Dostarczono mi dwa osobne pudła. Każda z kolumn była zapakowana w karton w kartonie, którym brakowało po jednej ścianie. Oczywiście celowo, taki zabieg ułatwił dobranie się do zawartości i wyjęcie jej ze środka. Szwajcarskie słupy leżały sobie w swoich miękkich workach objęte przez kartonowe rozpórki w kształcie litery U. Przed ich wyciągnięciem nie miała miejsca żadna zgadywanka gdzie można dotykać, a gdzie nie wypada, Szwajcar wyraźnie oznaczył na workach newralgiczne miejsca z przetwornikami. Ten prosty myk ograniczył ryzyko uszkodzenia czegokolwiek. Pakunek uznałem za porządny i sprytny, bez problemu poradziłem sobie z nim w pojedynkę. Wersja mi dostarczona była ze środka oferty, tj. oznaczona jako W11 SE, stąd w niewielkich pudełkach pod kolumnami znalazły się też firmowe zawieszenia SwingBase.
Powróćmy na chwilę do prefiksów ‘W’ i ‘B’. Wszystkie produkty należące do tej pierwszej serii mają obudowy z litego drewna opracowanego za pomocą maszyn CNC i W11 nie jest tu wyjątkiem, podczas gdy modele z przedrostkiem ‘B’ także były drewniane, ale z bokami wykonanymi ze sklejki. Zapytany o to, dlaczego druga familia nie jest już produkowana, Szwajcar wyjaśnił, że modele ‘W’ są łatwiejsze w wykonaniu, ładniejsze (pełna zgoda) i brzmią lepiej, stąd podjęta przez niego decyzja ma sens. Choć to subiektywne i bez znaczenia, seria ‘B’ była atrakcyjna, niemniej aktualnie dostępne paczki pod tym względem podobają mi się bardziej.
Wszystkie produkty Boenicke Audio są na wielu płaszczyznach dźwiękowych i wzorniczych podobne. Cztery aktualnie dostępne modele – W5, W8, W11 i W13 – mają obudowy wykonane z drewna, wizualnie monolityczne, nieco przechylone i częściowo wyposażone w te same przetworniki. Niezależnie od typu i gabarytów danego produktu, montowane na bokach głośniki niskotonowe to kolejna wizytówka Szwajcara, której logicznym następstwem jest możliwość skierowania ich na zewnątrz lub do wewnątrz. To przekłada się na niemałe pole manewru pod względem basu, ale do tego tematu jeszcze powrócimy.
Wszystkie mi znane produkty Boenicke Audio są fantastycznie wykonane niezależnie od ich ceny. Wykorzystywane przeze mnie w domu dębowe W5-ki, jesionowe W8-ki stanowiące część mojej głównej platformy testowej oraz dostarczone mi ostatnio orzechowe W11-ki reprezentują dokładnie tę samą jakość pod względem montażu, przywiązania do szczegółów oraz ogólnego dopieszczenia. Nie ma tutaj żadnych wątpliwości. Szwajcar lubi drobiazgi i nie chadza na skróty, co w tym hobby jest podejściem jak najbardziej właściwym. Wszystkie trzy okazy wymienione powyżej dały mi też dosadny dowód na to, że odpowiedzialny za stolarkę podwykonawca Boenicke Audio zębiska na niej zjadł kolokwialnie pisząc. Natomiast Sven osobiście zajmuje się montażem wielu podzespołów, podobnie jest z finalną kontrolą jakości.
Obydwie połówki obudowy W11-ek są od pewnego etapu produkcyjnego sklejone ze sobą, a gdy tak się już stanie, szansa na dostanie się do środka tych skrzynek bez uszkodzenia ich jest w zasadzie żadna. Wszystkie zespoły głośnikowe Boenicke Audio są wykonywane w taki sposób i jest to też powód, dla którego ewentualne usprawnienia, np. z wersji podstawowej na SE, nie wchodzą w grę. Stąd posłuchanie przynajmniej dwóch różnych wariantów tego samego modelu przed zakupem jest wskazane, choć zapewne trudne logistycznie. Po prostu warto wiedzieć co się traci/zyskuje po przesiadce, dajmy na to, z modelu SE na SE+, zwłaszcza w kontekście niemałych przecież różnic cenowych pomiędzy nimi. Dla przykładu, podłogówki W8 SE+ kosztują o 3 000 zł więcej niż… stojący wyżej w firmowej hierarchii bohater niniejszej recenzji (w wersji SE!) i jest to rzecz bardzo nietypowa. Cóż, Szwajcar zawsze jest śmiertelnie poważy gdy zaczynamy gaworzyć o słyszalności jego ulepszeń.
Boenicke Audio W11 podążają za swoim tańszym rodzeństwem pod względem estetyki, natomiast przyrównane do moich W8-ek są od nich znacznie większe. Choć wymiary (wys. x szer. x gł.) 105 x 16,1 x 39 cm i 25-kilogramowa masa przypadające na pojedynczą kolumnę głośnikową nie zmieniają za wiele w ostatecznym rozrachunku. Produkt jest jak najbardziej udomowiony, da się go przestawiać bez dodatkowej pary rąk do pomocy. Piankowe okręgi dookoła głośników, firmowe logo elegancko wkomponowane we front, zaokrąglone krawędzie horyzontalne i subtelne choć zauważalne odchylenie do tyłu widoczne są w całym szwajcarskim portfolio. Sven nie wymyśla koła na nowo, idzie drogą spójną po całości i bardzo dobrze. Natomiast w odróżnieniu od widzianego w W8-kach 6,5-calowego i raczej normalnego woofera o dużym skoku (firmy Tang Band), 10-calowy przetwornik basowy Dayton Audio montowany wyłącznie w W11-kach to coś zupełnie innego. Dostrojony do 27 Hz, filtrowany przy 150 Hz I rzędem, z płaską membraną wykonaną z włókna szklanego i znacznie twardszym zawieszeniem górnym, pasuje do tych paczek idealnie. Nieco wyżej siedzi nisko-średnio-tonowy 6-calowec (filtrrowany dolnoprzepustowo I rzędem i niczym więcej) z wykonywanymi na zamówienie drewnianą membraną i jesionowym korektorem fazy. Zapytany o jego nietypowy którki rozmiar Sven wyjaśnił, że nie ma wpływu na dźwięk i zaaplikowany w taki sposób wygląda po prostu ładniej.
Kolejną wizytówkę firmy – szerokopasmowy 3-calowiec Founteka – zamontowano powyżej ‘drewnianego’ sąsiada w niewielkim falowodzie, to nowość. Potraktowany wysokoprzepustowym filtrem I rzędu i wyposażony w firmowe równoległe rezonatory elektromechaniczne, głośnik ten ma także stożek pokryty specjalną powłoką, dzięki której – przynajmniej wg naszego szwajcarskiego inżyniera – na pomiarach i brzmieniowo wypada lepiej niż cokolwiek, co Fountek wyprodukował. Wisienkę na torcie stanowi zlokalizowany wysoko na tyle obudowy i wyprodukowany przez firmę Monacor gwizdek z jedwabną kopułką, którego jedynym zadaniem jest dopompowanie przestrzenności. Ten maluch także podlega filtracji – uwaga, uwaga – I rzędu. A to ci niespodzianka, prawda? Powierzchnia membran zastosowanych w W11-kach rusza 2,6x więcej powietrza niż moje W8-ki, natomiast zamontowane w większym modelu przetworniki 6- i 3-calowe pracują we własnych, owalnych i odizolowanych od reszty obudowy komorach. Okablowanie wewnątrz jedenastek to kierunkowa, wysokoczęstotliwościowa skrętka Litz w jedwabnym oplocie, natomiast wersja SE tych kolumn jest też dodatkowo wyposażona w filtry firmy Bybee i kondensatory bocznikowe Duelund Silver Foil 0.01uF, a nisko-średnio-tonowce korzystają z autorskich rezonatorów. Listę zamykają opracowane przez Szwajcara zawieszenie SwingBase oraz układ linearyzacji fazy.
SwingBase składa się z w sumie czterech aluminiowych wież ze stalowymi linami wewnątrz oraz dwóch mechanizmów odsprzęgających (podstawa z brązu plus stalowe kulki). Ten zestaw załatwia temat pary kolumn i powoduje, że lekko popchnięte zaczynają pływać sobie swobodnie w płaszczyźnie horyzontalnej, przez co nazwę tego autorskiego rozwiązania uznaję za strzał w dziesiątkę. Nie chodzi w nim tylko o odsprzęgnięcie konstrukcji od podłoża, ale też o kontrolę wibracji, tj. naturalne wygaszanie ich bez udziału powierzchni poniżej. Dodatek ten słyszalnie poprawia bas, jest łatwy i szybki w montażu.
Obudowa W11-ek od środka to labirynt o 30-litrowej pojemności, wentylowany za pomocą wąskiej szczeliny zlokalizowanej przy podstawie, która sąsiaduje z kolejną, umiejscowioną dosłownie dwa centymetry niżej i przeznaczoną dla elementu będącego częścią mechanizmu SwingBase. Odrobinę wyżej znalazło się miejsce dla eleganckiej, wyszczotkowanej i aluminiowej tabliczki znamionowej. Przyłącza WBT NextGen to firmowy standard, podobnie wielce zabawne hasło ‘Swiss Happiness in a Box’ pomiędzy nimi. Nowością jest manualny system kontroli basu oparty na zworkach i wykonanych na zamówienie autoformerach szwajcarskiej (a jakżeby inaczej!) firmy Audio Consulting, z którą Sven współpracuje od lat. Cztery dostępne poziomy (-1, 0, +1 i +2!) i skoki o 2,5dB w zupełności wystarczają do wprowadzenia bardzo słyszalnych zmian na dole pasma. Czułość i impedancja znamionowa W11-ek to odpowiednio 89dB (1W/1m) i 6Ω, natomiast nastawa zworki w pozycji ‘+2!’ powoduje, że druga wartość spada do 2Ω poniżej 120Hz. Także tak, niejeden nawet mocny wzmacniacz dostanie zadyszki, a wykrzyknik należy uznać za jak najbardziej usprawiedliwiony znak ostrzegawczy. Produkt jest dostępny w wersji orzechowej, jesionowej i wiśniowej, natomiast mniej popularna dębowa jest wykonywana po wcześniejszym kontakcie.

Dźwięk

W celu przetestowania Boenicke Audio W11 posłużyłem się mniejszymi podłogówkami W8 tego samego producenta. Obydwa produkty były podłączone do angielskiej integry Trilogy 925, LampizatOr Pacific (KR Audio T-100+ KR Audio 5U4G Ltd. Ed.) odpowiadał za konwersję c/a, a muzykę podał mu Asus UX305LA. Żaden inny sprzęt nie był uwzględniony i tak naprawdę potrzebny, a pełną listę wykorzystanych produktów znajdziecie pod podsumowaniem.
W11-ki słyszane podczas różnych okazji dały solidny ogląd na to, co powinienem usłyszeć w swoim pomieszczeniu. Niskotonowce z twardszymi i krótszymi zawieszeniami górnymi i o znacznie większej powierzchni membran też składały kilka obietnic. Choć na podstawie tylko tych aspektów nie można niczego przewidzieć i sporo teraz uproszczę, ale kryształowa kula mi podpowiedziała na samym początku, że większe paczki powinny zagrać szybciej i dosadniej niż moje W8-ki. Nie miałem natomiast bladego pojęcia czego można się spodziewać po drewnianych stożkach mniejszych głośników, choć te jeszcze mniejsze, wyprodukowane przez Founteka, to już historia mi dobrze znana. Przyznaję bez bicia, że swoje W5-ki sprzedałem kilka miesięcy wstecz, by chwilę później stać się posiadaczem ich młodszej wersji. Natomiast ważną informacją jest to, że przez kilka dni miałem do dyspozycji obydwa produkty. Szybko okazało się, że nowszy zagrał słyszalnie lepiej pod względem długości, masy i gładkości wysokotonowych przeszkadzajek. Jedyna widoczna różnica pomiędzy piątkami leciwymi i nowymi to był zmodyfikowany na potrzeby Svena trzycalowy przetwornik, a z niewidocznych doszły też niewielkie zmiany w zwrotnicy. W każdym razie biała membrana zagrała jednoznacznie lepiej niż starsza w kolorze srebra. Idąc dalej tym tropem, analogiczna sytuacja miała miejsce w przypadku W11-ek wyposażonych w biały gwizdek i moich W8-ek ze srebrnym staruszkiem na pokładzie. Stąd łatwo było wywróżyć z fusów, który model zagra z lepszą górą.
Produkty Boenicke Audio mają w pełni zasłużoną opinię niełatwych. Moje W5-ki i W8-ki są wymagające, niemniej sprawiedliwe. Podłączone do przypadkowej elektroniki i z ograniczonym miejscem dookoła, mogą zagrać co najwyżej poprawnie. Natomiast niebywale dobrze skalują się ze sprzętem i metrażem, a gdy tylko obydwa kryteria są spełnione z nawiązką, efekt może być iście spektakularny, o czym wiele razy przekonałem się na własne uszy. W11-ki to podobne paczki, samograjem zdecydowanie nie są i wiedząc to byłem przygotowany na początkowe trudności umownie małego kalibru. No cóż, tym razem pomyliłem się i to bardzo.
Będąc w pełni świadomym tego, jak dużo przestrzeni produkty Szwajcara potrzebują do pokazania ich cechy koronnej, jedenastki z miejsca stanęły na środku mojego pomieszczenia odsłuchowego. Dystans 2 i 0,7 metra dzielił je od ścian odpowiednio przedniej i bocznych, a od siebie nawzajem były oddalone o 2,7 metra. Głośniki basowe skierowane zostały do wewnątrz, frontowe spotkały się spory kawałek za głównym siedziskiem, a zworka odpowiedzialna za regulację dołu pasma ustawiona została na bezpieczny poziom ‘+1’. Mniej więcej tak ogarnięte W8-ki pokazały o co w ich dźwięku chodzi bez zająknięcia, ale większy i droższy braciszek nie chciał. Po raz pierwszy zaśpiewał z porażająco pustym, wręcz martwym dołem pasma, który rozlał się pohukując niemiłosiernie na wszystko powyżej. Podbity wysoki bas dudnił, niski skraj był nieobecny i szybko się takim przekazem zmęczyłem. Coś ewidentnie było nie tak, efekt absolutnie nie przypominał prezentacji słyszanych kilkakrotnie w pokojach wystawowych okupowanych przez Szwajcara. W porządku, niski strop mojej salki z pewnością też nie pomógł. Ba, przeszkadza kiedy tylko może, ale nie stanowił sedna problemu.
Zostałem poinformowany, że wypożyczone W11-ki popracowały sobie sporo u dystrybutora, Sven także je wygrzewał przed wysyłką i ten wywiad jasno wskazywał, że czas pracy produktu przed wyyłką do mnie nie miał nic wspólnego z początkowo niezadowalającym rezultatem w moim pomieszczeniu, a przynajmniej nie w sposób oczywisty. Drugi dzień przygody pt. ‘szwajcarskie jedenaście’ spędziłem na ustawieniu, korekcji odległości od ścian, zamianie stron, roszadach sprzętowych i innych takich. Po prostu robiłem co mogłem. Dałem szansę nawet kilku radykalnym lokacjom pozbawionym sensu, oczywiście bezskutecznie, a po kilkugodzinnej zabawie efekt, choć nieco lepszy niż ten pierwotny, dalej był daleki od pożądanego. W końcu nastał czas na naciśnięcie guzika paniki i telefonu do konstruktora. Po zapoznaniu się z moją historią, podejrzanie spokojny poradził, żeby nawet się nie kłopotać jakimikolwiek odsłuchami przed upływem pięciu dni pracy. Mało tego, sprawiał wrażenie kogoś, kto opisane przeze mnie symptomy doskonale zna. Pomimo jego zapewnień, w tamtym momencie nie byłem ani odrobinę przekonany, że jakakolwiek większa zmiana w ogóle mogła nastąpić. Potrzebny był istny cud, w które po prostu nie wierzę.
Ku mojemu niemałemu zdziwieniu, drastyczny zwrot akcji faktycznie nastąpił dokładnie tak, jak to szwajcarski prorok przepowiedział. Efekt był taki, jak gdyby ktoś paczki w nocy wymienił na inne, dosłownie. Powinienem był się tego domyślić, on po prostu miał rację cały czas, w końcu zna te paczki jak własną kieszeń albo jeszcze lepiej. Po kilku dniach, wydarzenia w moich skromnych czterech ścianach eskalowały gwałtownie i w końcu efekt soniczny zaczął przypominać to, co słyszałem w monachijskim pokoju Svena rok temu. Będąc zupełnie szczerym to nie wiem jak wyjaśnić niniejszą zagadkę i nie paliło mi się do dociekania jej rozwiązania u Szwajcarskiego sifu. Wyraźnie rozbawiony całą sytuacją napomknął jedynie: “No co? Przecież Ci mówiłem, że tak będzie, prawda?”. No mówił, mówił, a mój wewnętrzny sceptyk/niedowiarek dostał tęgie lanie. Cóż, należało mi się, choć najważniejsze w tym wszystkim jest to, że on po prostu wiedział lepiej, a ja powinienem był mu zaufać już na początku. Od tego mniej więcej momentu piłka na dobre była w grze.
Gdybym miał przedstawić W11-ki za pomocą jednego tylko zdania, napisałbym, że te nieduże przecież paczki grzmią z rozmachem godnym otwartych odgród, szybkością nie ustępują konstrukcjom zamkniętym, roztaczają olbrzymi obraz przed słuchaczem, wizualnie są jak najbardziej ucywilizowane, a zebrawszy to wszystko w całość są produktem… mało prawdopodobnym, wręcz oderwanym od rzeczywistości. Szwajcarski magik od lat znany jest z tego typu czarów, ale tym razem przeszedł samego siebie. Choć pod kilkoma względami podobne do moich referencyjnych skrzynek, W11-ki kompletnie zaskoczyły mnie tym, o ile lepiej zagrały. Mało tego, po uporaniu się z początkowymi trudnościami okazały się nie tylko okazem całościowo lepszym, ale też z zupełnie inaczej uszeregowanymi priorytetami sonicznymi. Pierwszy schemat, z którego się wymknęły był powiązany z umiejscowieniem ich największych przetworników. Zazwyczaj skierowanie ich do wewnątrz skutkuje dołem pasma treściwszym i krąglejszym, a ustawienie na zewnątrz przekłada się na ten sam kawałek pasma chłodniejszy, zwinniejszy i szczuplejszy. Firmowa korekcja przynajmniej tak działa w przypadku modeli W5 i W8. No cóż, w moim pomieszczeniu W11-ki zagrały odwrotnie, ustawienie numer dwa przypasowało mi bardziej, a całości dopełniły zworki korekcji ustawione w pozycji ‘+1’.
Choć nie była to w sumie jakaś szczególna niespodzianka, bas Boenicke W11 był znacznie szybszy i mocniejszy w porównaniu do tego samego podzakresu wygenerowanego przez moje W8-ki, różnice obejmowały też rozciągnięcie pasma na dole i jego bezpośredniość. Referencyjne paczki zagrały optycznie mniejszym i krąglejszym basem, podobnym do niewielkiej kuli snującej się spokojnie po pokoju, podczas gdy jedenastki atakowały z werwą, konturem i majestatem godnym – tak – otwartych odgród z naprawdę dużymi papierowym głośnikami. Już sam ten fakt spowodował, że charakter, a przez to odbiór większych kolumn był zupełnie inny. Zagrały z niebywałą swobodą i ten nadspodziewanie otwarty, elektryzujący i fantastycznie kontrolowany sznyt silnie przemówił do subiektywnego entuzjasty, który we mnie siedzi. Choć na papierze bardziej wymagające, większe paczki dogadały się z moją angielską 925-ką znacznie lepiej niż ósemki i to też było niemałe zaskoczenie. Pisząc wprost, model W11 sięgał do miejsc poza zasięgiem moich kolumn, zagrał bardziej żywiołowym, zadziorniejszym, większym optycznie i jednocześnie przyjemnie substancjalnym i zróżnicowanym dźwiękiem; bez oznak liposukcji, przesadnego utwardzenia czy gry na jedno kopyto. Subiektywnie rzecz ujmując, nie miałem absolutnie żadnych powodów do narzekań. Niskotonowy potencjał jedenastek przypomniał mi o fińskich kolumnach Gradient Revolution, pełnokrwistej otwartej odgrodzie z wooferami sporo większymi, ale z bezsprzecznie skromniejszym zejściem i atakiem. Powrót do W8-ek nie był traumatyczny, co najwyżej nieco bolesny, a po kilkuminutowej akomodacji dalej mi się te wąskie pudełka podobały. Choć reprezentują nieco inny profil brzmieniowy niż ich większy brat, to skrywają niemały przecież potencjał i jak najbardziej dadzą się lubić niezależnie od tego, co grało przed nimi kwadrans czy dwa wcześniej. Bronią się po prostu.
Boenicke Audio W11 zaskoczyły mnie też nadspodziewanie informacyjnym charakterem. Skok pod względem ilości serwowanych detali był bardzo dobrze słyszalny po przesiadce z referencyjnych skrzynek. Kierunek obrany przez jedenastki to było coś nowego, czego nie słyszałem ani z monitorami W5, ani z ósemkami. Mniejsze podłogówki nie skąpią niuansów, to nigdy nie był problem, natomiast większe skrzynki pokazały subtelności wyraźniej, bardziej żywo i namacalnie, co miało swoje osobliwe następstwa. W tym kontekście W8 były tymi bardziej romantycznymi, krąglejszymi, spokojniejszymi i nieco przykręconymi na górze, a droższe W11 grały żwawiej, dopompowywały wyrazistość i lepiej różnicowały nagrania w efekcie, natomiast środek pasma ich drewniane stożki serwowały bliższy, bardziej organiczny, obecny, zdecydowany i całościowo z mocniejszym konturem choć bez popadania w przesadę. Model W8 stawiał na dźwięk mniejszy, czarujący słuchacza i prawdę objawioną pozostawiający gdzieś z tyłu, natomiast W11-ki za tę samą robotę zabierały się bardziej stanowczo i odważniej, choć niezaprzeczalnie w sposób wysoce wyrafinowany. Mój referent stawiał na pierwszym miejscu przekaz emanujący z oddali i serwował treść najbliżej słuchacza jako atrakcyjny dodatek, natomiast jedenastki grały dokładnie odwrotnie i na tej podstawie dały się poznać jako te bardziej energiczne, rozedrgane i żywe.
Wyrazistość i wszechogarniająca obecność muzyczna W11-ek szybko spowodowały, że jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Czy iście sportowy, wręcz wyczynowy charakter tych kolumn był w stanie udźwignąć uprzejmość i delikatność, których w muzyce jest przecież pełno? Bez najmniejszego problemu. Ten produkt grał zbyt gładko aby się tu wyłożyć. Dał się poznać jako wyrywny, a i owszem, ale nie nerwowy czy iskrzący, a jeżeli już od wielkiego dzwonu coś takiego było słychać, to w następstwie ostrości zakorzenionej w konkretnym nagraniu. Boenicke Audio W11 grają informacyjnie i jako takie czerpią korzyści z realizacji dobrych, co na tym etapie żadnym zaskoczeniem nie jest. Te paczki po prostu nie upiększają muzyki; materiału o skompresowanej dynamice i barwowo metalicznego nie przedstawią jako czegoś, czym nie jest i pod tym względem nieco ciemniejsze i nie tak bezpośrednie ósemki wybaczają zdecydowanie więcej. Wysoce detaliczny i mocny charakter W11-ek przełożył się też na świetne wrażenia z odsłuchów akustycznej muzyki koncertowej. Szwajcarskie słupy bez najmniejszego wysiłku odtwarzały energię zawartą w tego typu materiale, ale też dbały o zadowalającą porcję żywej tkanki, a ich profil brzmieniowy w połączeniu z – podkreślam – moją elektroniką pozwolę sobie określić teraz jako całościowo fantastycznie zbalansowany.
Jak przewidziałem, szybko okazało się, że, w porównaniu do moich kolumn, jedenastki górny podzakres miały cięższy, lepiej doświetlony, zróżnicowany i bogatszy w subtelności. Biały Fountek także wybrzmiewał dłużej. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to zasługa tylko i wyłącznie nowego stożka czy przeróbek w zwrotnicy, choć zakładam, że obydwa te aspekty przyczyniły się do całościowo lepszego rezultatu. No i na koniec rzecz najciekawsza, najmocniejsza karta obydwu modeli. Wykonały fantastyczną robotę pod względem obrazowania i umiejętnego znikania z pomieszczenia. W pełni rozwiniętą scenę pokazały obydwa modele, choć różnica była w tym, jak całościowo muzyka była zaserwowana. Boenicke Audio W11 zagrały w sposób jeszcze bardziej otwarty i napowietrzony, przez co doładowały precyzję i żywotność, podczas gdy mój referent zapraszał do swojego świata poprzez oddalony nieco i mniej widoczny pierwszy plan, kładł też nacisk na krągłości oraz masę. Tutaj warto wiedzieć, że taki wynik starcia to wypadkowa pracy z moją integrą, inny piec mógłby dużo zmienić, to pewne. W każdym razie jedenastki brzmiały też bardziej majestatycznie; bezpośrednio i szybciej, co zamanifestowały dosadnie podczas odsłuchu muzyki opartej na żywych instrumentach. Akustyczne gitary formacji Rodrigo y Gabriela, bębny obijane przez japońską załogę KODO czy saksofon basowy Colina Stetsona W11-ki zagrały obłędnie, a powód był prosty: w fantastycznie wyraźny i łatwy sposób oddały energię, grzmot, skalę i napięcie tych instrumentów na wyjątkowo ekspansywnej ścianie dźwięku. Nawet koncertowy materiał Sepultury czy Nine Inch Nails jedenastki pokazały obłędnie. Tak po prawdzie to model W8 też robił mniej więcej to samo, ale do mniejszego stopnia.
Posługując się samochodową analogią, W8-ki to mniej więcej SUV firmy Volvo z mocniejszym silnikiem, tj. wóz zapewniający szybką i niezawodną jazdę, z luksusowym wnętrzem i komfortem pasażerów na piedestale. Idąc tym tropem, W11 to w takim razie Mercedes AMG GT Coupé. Jest szybszy, całościowo bardziej sportowy, droższy i ekskluzywniejszy, równie wygodny i z mistrzowskim wnętrzem personalizowanym w każdym detalu pod gust klienta. Dostarcza nieporównywalnie więcej wrażeń i jest lepszej jakości gdzie tylko nie spojrzeć. Przeskakując na aparaturę audio, moje W8-ki odpowiadają profilowi LampizatOra Golden Gate załadowanego może niekoniecznie wybitnym, niemniej przyzwoitym w kontekście ceny szkłem WE101D-L, podczas gdy możliwości droższych W11 lepiej oddaje bardziej wyczynowy model Pacific tego samego producenta, ale z najlepszymi lampami DHT spośród mi znanych, tj. tęgimi i jednocześnie szybkimi triodami KR Audio T-100. Słuchawki HiFiMan HE-1000v1 odpowiadają mniejszym podłogówkom Svena, a sporo droższe, lepsze i zupełnie inaczej grające Susvary, nota bene także produkt HiFiMana, reprezentują w tym kontekście W11-ki. Długo by tak można, ale sedno sprawy jest jednoznaczne i łatwe do zrozumienia.
Obydwa szwajcarskie produkty wypadły świetnie i po wszystkich zeznaniach powyżej przyznaję, że niezmiennie bardzo lubię swoje W8-ki. Ale pomijając personalny sentyment, różnica pomiędzy nimi jest wyraźna w sposób oczywisty, wręcz duża, nieunikniona i zdecydowanie sprawiedliwie przekładająca się na ich cenę. Do pewnego stopnia porównane zostały jabłka i pomarańcze, choć droższy owoc okazał się nie tylko inny, ale po prostu znacznie smaczniejszy. Na podsumowanie niniejszego rozdziału przytoczę pewną anegdotę. Któregoś pięknego dnia odwiedził mnie Łukasz Fikus z parą fantastycznych lamp T-100 firmy KR Audio. Poproszony o odsłuch moich paczek przystał na to i po wszystkim powiedział, że zagrały u mnie świetnie. Pełna zgoda, nieskromnie napiszę, że tak też grają. Później Herr LampizatOr usłyszał ten sam utwór autorstwa Mari Boine zaśpiewany przez W11-ki, po czym z nieukrywanym entuzjazmem powiedział coś mniej więcej w ten deseń: “Wiesz, W8-ki zagrały super i mógłbym sobie z nimi żyć… dopóki nie posłuchałem tych drugich”. Trafił w sedno, kurtyna.

Podsumowanie

Podobieństwa pomiędzy W11-kami, a moimi mniejszymi W8-kami były równie łatwe do przewidzenia co skok jakościowy mający swoje odzwierciedlenie w ich cenie. Jednakże pomimo wielu cech wspólnych, większa konstrukcja szybko okazała się być nie tylko sporo lepszą, ale też słyszalnie inną i dla mnie, tj. zapaleńca obcującego z paczkami Szwajcara od lat, taki stan rzeczy okazał się niemałym zaskoczeniem.

Boenicke Audio W11 wizualnie wpisują się w rozpoznawalną firmową stylistykę, współdzielą ją z resztą familii i to widać z miejsca. Ta fantastycznie wykonana, optycznie zwinna i monolityczna konstrukcja niezaprzeczalnie zadowoli niejednego entuzjastę mającego fioła na punkcie wystroju własnych czterech ścian. Ale też osobnika znudzonego podłogową klasyką gatunku poszukującego czegoś nietypowego, choć na tyle cywilizowanego w formie, że zdolnego do pełnienia funkcji salonowej ozdoby. Boenicke Audio W11 reprezentują dobro kompletne pod tymi względami i – czysto subiektywnie – cholernie mi się podobają. Są wyjątkowe.

Niepozorne produkty Svena to skuteczni zabójcy męskiego ego i jego W11-ki nie stanowią tu wyjątku. Opisanie ich jako zdolnych do grzmienia, którego by się niejedna otwarta odgroda nie powstydziła to nie był żart wymagający odbioru z przymrużeniem oka, ale oddanie stanu faktycznego. Ba, te szwajcarskie paczki nie tylko potrafią grać w równie bezpośredni, majestatyczny i swobodny sposób, ale przyrównane do sporo mniejszych W8-ek reprezentują całościowo większy potencjał. Ze wszystkich mi znanych produktów, żaden o posturze podobnej do jedenastek nie znika równie skutecznie i jest aż tak przestrzenny, wnikliwy, gładki, żywy, substancjalny i spójny. To jest właśnie bohater niniejszej recenzji w pigułce.

Boenicke Audio W11 jest konstrukcją równie osobliwą i wymagającą co reszta jej rodzeństwa. Potrzebuje miejsca, dopasowanego sprzętu, na samym początku nie wykluczone, że także cierpliwości, nie lubi słabo nagranej muzyki i dla wielu osób może nie wyglądać na produkt dostatecznie poważny, aby usprawiedliwić jego niemałą przecież cenę. Nie popełnijcie jednak tutaj błędu, bo wizualna estetyka W11-ek to wielce użyteczna, przewrotna i zabawna przykrywka dla paczek na wskroś poważnych, wycenionych adekwatnie do możliwości oraz tego, czym tak naprawdę są; luksusem ze szwajcarskim rodowodem i niezwykłym, wysoce energetycznym dostawcą radości na lata, zaprojektowanym przez wyjadacza o kamiennej twarzy, który po prostu wie lepiej. Do następnego!

Platforma testowa:

  • Wzmacniacz: Trilogy 925
  • Źródło: Lampizator Pacific (KR Audio T-100 DHTs + KR Audio 5U4G Ltd. Ed.)
  • Kolumny: Boenicke Audio W8
  • Transport: Asus UX305LA
  • Kable głośnikowe: Forza AudioWorks Noir Concept, Audiomica Laboratory Celes Excellence
  • Interkonekty: Forza AudioWorks Noir, Audiomica Laboratory Erys Excellence
  • Zasilanie: Gigawatt PF-2 + Gigawatt LC-2 MK2 + Forza AudioWorks Noir Concept/Audiomica Laboratory Ness Excellence
  • Stolik: Franc Audio Accesories Wood Block Rack
  • Muzyka: NativeDSD

Cena produktu w Polsce:

  • Boenicke Audio W11: 39 900 zł
  • Boenicke Audio W11 SE: 56 900 zł
  • Boenicke Audio W11 SE+: 76 900 zł

 

Dystrybutor: Nautilus