Fezz Audio Silver Luna Prestige

by Marek Dyba / September 28, 2016

W czasach gdy sprzęt audio awansował do kategorii produktów luksusowych, a jego ceny wystrzeliły w górę niczym rakieta, trafiają się jeszcze, na szczęście, perełki dla „normalnych” ludzi. Oto, wcale nie tak dawno, na rynku pojawił się ładny, świetnie wykonany produkt, zrobiony w Europie i oferowany za „śmieszną” w porównaniu do konkurentów cenę. Mowa o polskim wzmacniaczu lampowym marki Fezz Audio, który pojawił się „znikąd” pod koniec ubiegłego roku i narobił sporo zamieszania na rynku. Dziś do testu trafiła jego ulepszona wersja, Silver Luna Prestige. Nasz test jest ŚWIATOWĄ PREMIERĄ tego urządzenia.

Wstęp

W czasie ubiegłorocznej wystawy Audio Video Show w Warszawie wiele razy można było zobaczyć niemal identyczne scenki rodzajowe, gdy ludzie stali przed wzmacniaczem Fezz Audio Silver Luna drapiąc się po głowie i dyskutując jak to jest możliwe, że tak wyglądający wzmacniacz kosztuje ledwie 4 tysiące złotych. Tak, wiem że dla osób nie znających rynku kwota ta może wydawać się wcale nie taka mała, ale wystarczy się rozejrzeć po ofertach sprzętu dostępnego na rynku by zobaczyć, że to prawdziwy ewenement. Kupienie wzmacniacza lampowego produkowanego w Europie za takie pieniądze jest niemal niemożliwe. A że wzmacniacza można było także na wystawie posłuchać więc, nawet biorąc dalekie od optymalnych warunki wystawowe, niedowierzanie tylko rosło. Wśród komentarzy, które zdarzyło mi się słyszeć były stwierdzenia typu: „to na pewno jest robione w Chinach”, albo „stosują cenę dumpingową, żeby wbić się na rynek”. Reprezentanci firmy cierpliwie wyjaśniali, że wzmacniacz powstaje w Polsce i że nie planują zmieniać ceny w najbliższym czasie. Cena 3.999 zł obowiązuje, o ile wiem, do dziś co stanowi odpowiedź na drugą z tych sugestii. A dlaczego taka cena jest w ogóle możliwa przynajmniej po części wyjaśnia fakt, kto za tą marką stoi. To znana zarówno w Polsce, jak i w wielu krajach świata firma Toroidy prowadzona przez rodzinę Lachowskich, ojca Lecha i dwóch synów, Macieja i Tomasza. Jak sama nazwa sugeruje, to producent m.in. transformatorów toroidalnych. To właśnie ich trafa zasilające i, od pewnego czasu, także głośnikowe (również toroidalne!) są najpowszechniej znane i cenione zarówno pośród pasjonatów DIY jak i znanych firm audio. Znaleźć je można w produktach choćby Baltlaba, Lampizatora, Ancient Audio, Amare Musica, czy nawet Myteka, słowem zarówno w tych całkiem rozsądnie wycenionych, jak i z wysokiej półki.

Firma produkuje również obudowy do sprzętu audio, a na dodatek posiada własną lakiernię. Myślę więc, że powstanie urządzeń korzystających z własnych, dowodzących swojej klasy w produktach innych marek, elementów – transformatorów i obudów – było wyłącznie kwestią czasu (w tym tego wolnego, który pozwolił się panom Lachowskim zająć tym tematem). Osobom, które mają nieco choć doświadczenia z urządzeniami lampowymi nie muszę tłumaczyć, jak dużą rolę w uzyskaniu brzmienia wysokiej klasy odgrywają trafa. Nie bez przyczyny wiele topowych, światowych firm nawija sama, bądź zleca nawijanie dedykowanych traf najlepszym specjalistom ponosząc związane z tym, naprawdę spore koszty. Fezz Audio nikomu zlecać wytwarzania traf nie musi, a pomysł na zbudowanie własnych wzmacniaczy powstał, gdy w ofercie znalazły się bardzo rzadko produkowane, trafa wyjściowe (głośnikowe) na rdzeniach toroidalnych. Ich produkcja jest wyjątkowo trudna, więc pomimo przewagi nad tradycyjnymi, w postaci dużo szerszego pasma przenoszenia, są bardzo rzadko stosowane. Panowie Lachowscy postanowili udowodnić, że Polak potrafi, zawzięli się i wymyślili jak produkować takie transformatory właściwie dla każdej lampy. Od tego był już tylko krok do ich praktycznego zastosowania. Tym bardziej, że przecież nie musieli również kupować od innej firmy obudów, a dodatkowo mogli sobie pozwolić na zaoferowanie atrakcyjnej kolorystyki, także bez ponoszenia większych kosztów. C.B.U. (co było do udowodnienia, przyp. Red.) – oto i odpowiedź na pytanie, jak to możliwe, że przy produkcji w Polsce da się zaoferować tak atrakcyjną cenę. Na istotnych elementach wzmacniacza (przynajmniej na ich części) nie musi zarabiać żadna zewnętrzna firma. A sam wytwórca powstrzymał się od, tak często na tym rynku spotykanej, chęci dorzucenia ogromnej marży do ceny sprzedaży.

Na przestrzeni zaledwie niespełna roku (czyli od premiery pierwszego wzmacniacza w listopadzie 2015) oferta firma rozrosła się z jednego do czterech modeli wzmacniaczy lampowych, a nowym dodatkiem do oferty są jeszcze firmowe kable (na razie interkonekt). Do naszej redakcji trafił model będący rozwinięciem oryginalnej Silver Luny o nazwie Silver Luna Prestige. Pod wieloma względami to wzmacniacz podobny, czy wręcz identyczny, ale wprowadzono także istotne różnice, które sprawiają, że to właściwie niemal zupełnie inne urządzenie, zwłaszcza z punktu widzenia wymagającego użytkownika.

Budowa

Silver Luna Prestige to zintegrowany wzmacniacz lampowy o mocy 35W na kanał. Jako lampy mocy zastosowano cztery popularne pentody EL34 pracujące w układzie push-pull w klasie AB1. W porównaniu do debiutanckiego produktu marki, Silver Luny, wprowadzono dość istotne zmiany. Po pierwsze, jako lampy sterujące stosowane mogą być zamiennie ECC83 (12AX7) bądź 6n2p. Osoby, które trochę choć miały okazję pobawić się lampami, przekonały się zapewne, jak duży wpływ na brzmienie wzmacniaczy lampowych mogą mieć małe lampy sygnałowe. Powiedziałbym nawet, że często większe niż same lampy mocy, choć to te ostatnie cieszą się większą estymą. Danie więc użytkownikowi takiego wyboru oznacza, że ma on wpływ (w pewnym zakresie oczywiście) na brzmienie wzmacniacza. Klient otrzymuje parę zarówno jednych jak i drugich lamp sterujących i może je stosować zamiennie. Musi jedynie pamiętać by zamiany dokonywać przy wyłączonym wzmacniaczu i wybrać właściwe ustawienie małego, opisanego przełącznika wskazując w ten sposób, które lampy zamontowano. Druga różnica obsługiwana kolejnym małym przełącznikiem, to możliwość wyboru trybu pracy lamp mocy. Mogą one pracować bowiem jako pentody bądź tetrody. Przełączanie trybu pracy EL34 może odbywać się nawet w trakcie słuchania muzyki, więc łatwo jest wybrać odpowiednie dla indywidualnych preferencji, nastroju, tudzież samej muzyki, ustawienie. Oczywiście można pozostawić oba przełączniki w spokoju nigdy w życiu ich nie dotykając. Tylko wówczas może lepiej wybrać po prostu oryginalną wersję Silver Luny, oszczędzając przy okazji parę złotych. Obok lamp znajdują się niewielkie otworki, w których umieszczono punkty pomiarowe oraz malutkie potencjometry. Umożliwia to wykonanie pomiaru prądu podkładu dla lamp i, w razie konieczności, jego regulację. Opcjonalnie można zamówić wzmacniacz z układem auto-biasu za dodatkową opłatą.

Sam wzmacniacz jest stosunkowo nieduży, nie jest także bardzo ciężki. Metalowa, prostokątna obudowa wykonana jest bardzo porządnie, żadnych zastrzeżeń nie budzi jej spasowanie, sztywność ani lakierowanie. Do testu trafił egzemplarz w kolorze czerwonym z czarnymi obudowami transformatorów, który prezentował się znakomicie. Współczynnik WAF (czyli akceptacji przez lepszą, ewentualnie gorszą połowę) jest naprawdę wysoki (moja, zdecydowanie lepsza, połowa jest bardzo względem urządzeń audio wymagająca a podobało jej się bardzo). Na froncie urządzenia umieszczono dwie aluminiowe gałki odpowiadające za wybór aktywnego wejścia oraz regulację głośności plus sporą tabliczkę z logiem firmy. Wszystkie trzy elementy razem nadają urządzeniu nieco vintagowy charakter – w końcu to wzmacniacz lampowy. Na górnej powierzchni obudowy z tyłu umieszczono sporą, prostokątną, czarną puszkę skrywającą trafa głośnikowe. Przed nią, centralnie umieszczono okrągłą, także czarną osłonę trafa zasilającego. Lampy ustawione są w półokręgu otaczającym z przodu i boków ten ostatni element. Wizualnie prezentuje się to bardzo dobrze. Na tylnej ściance znajdziemy trzy zestawy pozłacanych gniazd RCA (wejścia liniowe), gniazda głośnikowe (osobne dla kolumn 8 i 4 Ω), gniazdo zasilania IEC oraz włącznik urządzenia. Całość spoczywa na czterech solidnych, metalowych nóżkach z gumowymi (na moje oko) wstawkami służącymi do tłumienia wibracji. Układ wewnątrz wzmacniacza zmontowany jest na niewielkich, osobnych dla każdego kanału, płytkach. Urządzenie korzysta z półprzewodnikowego zasilacza. Silver Luna Prestige, podobnie jak jej starsza siostra, nie została w standardzie wyposażona w zdalne sterowanie, ale jest ono dostępne na zamówienie.

Panowie z FEZZ Audio przygotowali dla klientów kilka opcji, za które trzeba dodatkowo zapłacić. Zanim ktoś się oburzy zwrócę uwagę, że nie wszyscy potrzebują każdego z tych elementów, a gdyby były w zestawie to wszyscy musieliby za nie zapłacić, więc wzmacniacz kosztowałby więcej. Można więc do swojego wzmacniacza dokupić pilot zdalnego sterowania, można osłonę na lampy, wejście HT (pozwalające na integrację z systemem kina domowego) i wreszcie układ automatycznego biasu.

Brzmienie

Od czasu, gdy zacząłem się bawić w audio (czytaj – było mnie stać na pierwszy własny, przyzwoity system) miałem nosa do dokonywania właściwych wyborów. Zawsze starałem się co prawda przesłuchać każde urządzenie u siebie w domu przed zakupem, ale trafiały się sytuacje, gdy takiej możliwości, pomimo najszczerszych chęci, nie było. I wówczas też nie zdarzyło mi się pomylić. Nie inaczej było w przypadku testu Silver Luna Prestige. W końcu gdy człowiek dostaje ten wzmacniacz rozpoczęcie odsłuchu wiąże z mniej lub bardziej świadomymi wyborami. Trzeba zdecydować się na lampy sterujące (wybrałem na pierwszy rzut 12AX7) i tryb pracy lamp mocy (wybrałem na początek tetrodę). Do wzmacniacza podpiąłem kolumny DeVore Fidelity Orangutan 93 – łatwe do napędzenia, amerykański głośniki dedykowane lampom niskiej mocy, a źródłem był gramofon JSikora, Lampizator Big7 oraz odtwarzacz CD, Hegel Mohican.

W szufladzie napędu jako pierwszy wylądował jeden z wielu krążków, w których powstawaniu (tzn tego wydania) uczestniczył pan Kazuo Kiuchi – „Blues masters” na XRCD. I co? I, przepraszam za wyrażenie, zaliczyłem pierwszy odjazd. Oto kojarzona z ciepłym, misiowatym graniem lampa EL34 zagrała żywo, energicznie, z mocno, równo prowadzonym basem, z świetnie brzmiącymi elektrycznymi gitarami i czystymi, acz nasyconymi emocjami wokalami. Żadnego „misia” nie stwierdzono. OK, nie było to aż taką niespodzianką, bo choć sam nie miałem okazji posłuchać u siebie „zwykłej” Silver Luny to znane mi osoby opisywały ją właśnie jako mocno nie-lampową, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu.

No dobrze, gra świetnie, ale co się stanie jeśli wykorzystam ten mały prztyczek i w trakcie odtwarzania płyty zmienię tryb pracy z tetrody na pentodę? Pstryk… i tzw. pierwsze wrażenie pojawiło się zanim nawet dodreptałem do swojego fotela. Muzyka nieco zwolniła, zaokrągliła się, zamiast mocno energetycznej zrobiła się mocno relaksująca. To też jest sposób na słuchanie bluesa, wcale niekoniecznie gorszy, po prostu inny. Taki, który może być nawet lepszy gdy człowiek skonany po ciężkim dniu chce się przy muzyce odpocząć i wybierze w tym celu akurat bluesa. Pstryk z powrotem i pojawiła się wersja pobudzająca, zachęcająca do zabawy, wystukiwania rytmu. Kolejny pstryk i… sięgnąłem po lampkę wina, zapadłem się głębiej w fotelu, przymknąłem oczy i odleciałem w świat pięknej muzyki. Gdybym jeszcze tylko nie musiał wstawać, żeby zmieniać płyty i pstrykać…

Postanowiłem spróbować także innej muzyki – na początek zagrało dla mnie akustyczne, jazzowe Trio Michała Wróblewskiego. Zostawiłem też na razie eksperymenty z trybem pracy lamp mocy i po prostu posłuchałem, jak Silver Luna Prestige gra taką właśnie, dobrze nagraną muzykę akustyczną. I po raz kolejny zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony. Wersja Prestige jest co prawda już bardziej kosztowna niż „zwykła”, ale to nadal jest relatywnie niedrogi wzmacniacz. Przyznaję uczciwie, że słuchając tej prezentacji bez wiedzy co gra, obstawiałbym wzmacniacz ze znacznie wyższej półki (cenowej). OK, Fezz Audio grał u mnie w otoczeniu sporo od siebie droższego systemu, ale dzięki temu miałem pewność, że nic go nie ogranicza, że ma szanse zaprezentować maksimum swoich możliwości. A te są imponujące nawet zapominając o kryterium ceny.

Zacznijmy choćby od sposobu prezentacji sceny. Mamy tu ledwie trio, nagrane w studio, więc nie ma mowy o żadnych „hektarach przestrzeni”. I bardzo dobrze, bo to wypadałoby sztucznie. Są za to ustawione w realistycznych odległościach od siebie fortepian, bas i perkusja. Bas zwykle po prawej stronie, fortepian po lewej a perkusja, no cóż, ta akurat musiała być baaaardzo szeroka… Ale to kwestia takiej realizacji, a nie czegoś wnoszonego przez wzmacniacz. Pozostałe instrumenty miały odpowiednią wielkość, masę i stałą lokalizację na scenie. Nagranie pięknie uchwyciło wszystkie wybrzmienia, mnóstwo malutkich detali typu palce przesuwające się po strunach, które Silver Luna Prestige skrzętnie pokazała. Żadnego skracania wybrzmień, żadnego zaokrąglania ani na górze, ani na dole pasma – ot, naturalnie miękkie, akustyczne granie bez elementów dodanych od siebie przez lampę. Imponowało tworzone przez system wrażenie obcowania z naprawdę dużymi instrumentami grającymi zaledwie 2-3 metry ode mnie. Nawet perkusja, pomijając ogromne rozmiary (ależ też perkusista musiałby mieć zasięg rąk!) wypadała znakomicie. Uderzenia w bębny były szybkie, energiczne, sprężyste, a i blachy popisywały się dźwięcznością i naprawdę dobrym różnicowaniem. Ta ostatnia cecha dotyczy zresztą całego pasma – to dzięki niej dźwięk był tak kolorowy, tak ciekawy unikając pewnej jednostajności kojarzonej często z niedrogimi wzmacniaczami. Dźwięk był również pięknie otwarty, „widać” było powietrze wypełniające przestrzeń wokół instrumentów, które drgając niosło dźwięk do moich uszu. Barwę każdego instrumentu odbierałem jako absolutnie naturalną, całość była gładka i spójna, ale znowu mówię o naturalnych cechach akustycznej muzyki, a nie o umownym „lampowym” wpływie wzmacniacza polegającym na upiększaniu rzeczywistości. Bardzo, ale to bardzo się upierając można było się doszukać drobnego akcentu stawianego przez Silver Lunę Prestige w okolicach dolnej średnicy i wyższego basu. Tyle, że to, jak sądzę, działanie zamierzone celujące w tworzenie bliskiego, intymnego wręcz momentami, kontaktu z muzyką i muzykami. Ja jestem zdecydowanie za takim odstępstwem od absolutnej neutralności.

Jedną z kolejnych płyt była dość różnorodna ścieżka dźwiękowa z Piratów z Karaibów (Na końcu Świata, oczywiście Hansa Zimmera). W ruch poszła więc już orkiestra wspierana momentami elektroniką. Inna skala, intensywność, gęstość grania. I co? I nie zrobiło to wcale na testowanym wzmacniaczu wrażenia. Duża w tym zasługa naprawdę łatwych do napędzenia Orangutanów 93, ale Prestige też musiał dołożyć do tego swoją cegiełkę. Spisał się znakomicie już w otwierającym płytę kawałku, gdzie chłopięcemu głosowi towarzyszą werble, chór, i efekty w rodzaju pobrzękującego łańcucha. Chłopak stał może 2 metry ode mnie, widziałem jak puchnie z dumy śpiewając o podnoszeniu (pirackiej) bandery, werble przypominały o zbliżającej się egzekucji, a chór brzmiał groźnie jakby składał się z prawdziwych piratów (bądź złodziei i żebraków, jakby wynikało z tekstu). A gdy usłyszałem ów brzęczący łańcuch poczułem się mocno nieswojo widząc oczami duszy nieszczęśników nim związanych, powłóczących ciężko nogami… Tak, właśnie tak dobrze Silver Luna Prestige wciągnął mnie w atmosferę filmu, który widziałem przecież ileś lat temu. Budowanie klimatu to bowiem jego mocna strona i, jak się okazało, ma do tego wszelkie potrzebne narzędzia nawet, gdy trzeba zagrać dużą, złożoną, chwilami bardzo dynamiczną muzykę.

Długo nie wytrzymałem – musiałem znowu użyć pstryczka ciągle jeszcze słuchając Piratów. Tym razem pierwsze wrażenie mówiło mi, że nastąpiło przesunięcie akcentu prezentacji nieco niżej. Muzyka zyskała na potędze, dociążeniu w tych najmocniejszych momentach. Jednocześnie dół pasma stracił odrobinę na tej bardzo dobrej kontroli, którą miał w trybie tetrody. Słowem – większa, ale nieco gorzej kontrolowana masa. Owo przesunięcie balansu w dół powodowało też, że dźwięk wydawał się nieco ciemniejszy, wyższa średnica i góra nie były aż tak otwarte, tak „świeże”. Wspomniany głos chłopaka w otwierającym kawałku brzmiał może nawet jeszcze bardziej przekonująco, ale chór jakoś złagodniał, nie brzmiał już tak do końca jak banda groźnych piratów. Gwoli jasności, różnice które opisuję, nie są bynajmniej kolosalne. Jak się posiedzi pół godzinki po prostu słuchając muzyki to właściwie zapomina się, o co chodziło z tymi różnicami. Przynajmniej do czasu, gdy świerzbiące paluszki znowu nie pstrykną przełącznika. Faktem natomiast jest, że przy bardziej dynamicznej, żywej muzyce, zakładając, że akurat przy takiej nie lubimy zapadać w drzemkę, lepiej jednak (moim zdaniem) wypada tryb tetrody. Gdy natomiast siadamy z nastawieniem na relaks po ciężkim dniu, odpoczynek przy jakiejś spokojnej muzyce, pięknym (najlepiej jednak kobiecym) wokalu, to tryb pentody może być tym, który sprawdzi się lepiej. Cały powyższy opis dotyczy zestawienia z ECC83 (12AX7) w roli lamp sterujących. Nadszedł czas by w końcu sprawdzić i drugą opcję.

Tu porównania nie są aż tak proste, bo wymiana lamp pod prądem nie wchodzi w grę. Trzeba urządzenie wyłączyć, lampy (auć! gorące!) wyjąć, drugą parkę wsadzić, wzmacniacz włączyć, najlepiej dać mu kilka minut na ponowne rozgrzanie i dopiero zacząć słuchać. Z góry więc wiadomo, że jeśli te lampy będą idealne akurat do 6go kawałka na 27-mej płycie w dyskografii Toma Jones’a, to chcąc go posłuchać w optymalnej wersji trzeba się będzie nieco namęczyć. Ale czego prawdziwy miłośnik muzyki nie zrobi dla najlepszego możliwego brzmienia… Odłóżmy już żarty na bok. Faktem jest, że taka możliwość kształtowania brzmienia pod preferencje czy nawet nastrój we wzmacniaczu z tej półki cenowej to absolutny ewenement i ogromny plus testowanej konstrukcji.

No dobrze, lampy sterujące zamienione, gramy w trybie tetrody. Zamiana lamp trafiła akurat na płytę z muzyką z cudownego serialu Treme – słowem esencją Nowego Orleanu we wszelkich gatunkach, smakach i odmianach. Muzyka z 6n2p zabrzmiała delikatniej, bardziej eterycznie. I w przypadku tej muzyki była to dobra, a nawet fantastyczna zmiana. Od jazzu, bluesa, po jazzujący hip-hop – niezależnie od gatunku w muzyce tej mnóstwo jest dęciaków i sporo metalowych instrumentów perkusyjnych. A im wszystkim takie ciut lżejsze, żywsze, sypiące chwilami wręcz iskrami granie doskonale służyło. Całość prezentacji odrobinę się także cofnęła i zamiast wychodzić w moją stronę grzecznie zaczynała się na linii kolumn. Muzyka jakby zyskała nieco na tempie, jeszcze więcej było w tym tej niesamowitej nowoorleańskiej żywiołowości. Już z 12AX7 nie dało się spokojnie przy tej płycie usiedzieć w fotelu, ale teraz chęć zaangażowania się to, co rozgrywało się na moich oczach była jeszcze większa, by nie rzec wręcz – nie do odparcia.

Powrót do odsłuchiwanych z ECC83 płyt potwierdził powyższe obserwacje. Na płytach, gdzie sporo się działo na górze pasma, gdzie grały trąbki, puzony, ale także np. skrzypce, wolałem tą bardziej eteryczną, „lżejszą” wersję z 6n2p. W przypadku wokali, fortepianu czy kontrabasu to z ECC83 brzmiały one nieco pełniej, były mocniej dociążone i nasycone. W przypadku kontrabasu, nieco większy był udział pudła rezonansowego podczas gdy z 6n2p akcent przesuwał się w stronę strun. Ale nawet w obrębie tego samego instrumentu wcale nie zawsze wolałem jedną lampę od drugiej. Przy graniu z szybkimi szarpnięciami strun to z 6n2p kontrabas wypadał bardziej przekonująco, ale gdy muzyk stawiał na więcej wybrzmień, albo używał smyka ECC83 było moim wyborem. Przy muzyce rockowej, czy dużej filmowej i klasycznej, wolałem wersję z ECC83 właściwie w każdym przypadku.

Zauważyliście Państwo, że pominąłem jeden element testu? Z 6n2p w roli lampy sterującej nie napisałem nic o porównaniach trybu tetrodowego i pentodowego. Dlaczego? Ano dlatego, że w tej opcji zabawa pstryczkiem właściwie nic nie dawała. Pierwszego dnia uznałem, że to kwestia pogody/nastroju/wilgotności/ciśnienia/zmęczenia czy czegokolwiek innego, bo przecież pozostałe zmiany słyszałem wyraźnie, więc i tu jakieś powinny być. Następnego dnia, a potem i kolejnego, nic się jednakże nie zmieniło. Nie wiem, może mi słuch odebrało, może różnice były zbyt małe, żeby je wyłapał, może za bardzo granie Silver Luny Prestige mi się podobało, by zwracać uwagę na nieistotne odchyłki brzmienia przy zmianie trybu. Tak czy owak, dlatego właśnie tej kwestii nie poświęciłem osobnego akapitu. A właściwie tak, ale niewiele wnoszący.

Podsumowanie

Nie da się przy ocenie produktu nie brać pod uwagę jego ceny. I dlatego muszę po prostu napisać, że jestem pod ogromnym wrażeniem Silver Luny Prestige, że to w mojej ocenie fantastyczny wzmacniacz. Jasne, że są od niego lepsze, ale nie na tym poziomie cenowym! I rzecz nie tylko w konkurencji lampowej. Wystarczy dobrać niezbyt trudne kolumny, by i większością tranzystorów ten niewielki wzmacniacz „pozamiatał” nawet jeśli lubicie rocka. A tu przecież macie jeszcze możliwość dopasowania brzmienia pod swój gust/nastrój/odtwarzany akurat kawałek. I jeszcze zawsze możecie się pobawić w wymianę lamp i na dodatek nie będzie to tak koszmarnie kosztowne, jak w przypadku wzmacniaczy opartych o triody. Ani EL34, ani ECC83, ani 6np2, nawet w wersjach NOS, nie należą do najdroższych lamp, a dostępność jest niezła. No i macie na półce niezbyt duże, zgrabne, bardzo ładnie wykonane i wykończone urządzenie, które domownicy bez problemu zaakceptują. No i macie produkt polski (!) zamiast podobnie wycenionej chińszczyzny, który, jestem tego pewny, zagra lepiej niż różne wynalazki z Kraju Środka. Lista plusów jest więc długa, a na jej czele jest najważniejsza, czyli soczyste, kolorowe, angażujące słuchacza granie, którym całymi dniami zasłuchiwał się niżej podpisany fan „wypasionych” SETów za gigantyczne pieniądze. Jeśli to Was nie przekona do posłuchania tej integry to ja już nie wiem co mogłoby tego dokonać. Brawa dla panów Lachowskich za znakomity produkt. Ja już zacieram łapki na myśl o odsłuchu ich wzmacniacza na mojej ukochanej triodzie, 300B. Mam nadzieję, że nastąpi to niedługo.

Platforma testowa:

  • Źródło cyfrowe: pasywny, dedykowany PC z WIN10, Roon, Fidelizer Pro 7.3, karta JPlay z zasilaczem bateryjnym Bakoon, zasilacz liniowy Hdplex
  • Przetwornik cyfrowo-analogowy: LampizatOr BIG7
  • Źródło analogowe: gramofon JSikora Basic w wersji MAX, ramię Schroeder CB, wkładka AirTight PC-3, przedwzmacniacze gramofonowe: ESE Labs Nibiru i Grandinote Celio
  • Interkonekty: Hijiri Million, Less Loss Anchorwave
  • Kable głośnikowe: LessLoss Anchorwave
  • Kable zasilające: LessLoss DFPC Signature, Gigawatt LC-3
  • Zasilanie: Gigawatt PF-2 MK2 i ISOL-8 Substation Integra; dedykowana linia od skrzynki kablem Gigawatt LC-Y; gniazdka ścienne Gigawatt G-044 Schuko i Furutech FT-SWS-D (R)
  • Stoliki: Base VI, Rogoz Audio 3RP3/BBS
  • Akcesoria antywibracyjne: platformy ROGOZ-AUDIO SMO40 i CPPB16 oraz Franc Audio Accessories Wood Block Slim; nóżki antywibracyjne ROGOZ AUDIO BW40MKII i Franc Audio Accessories Ceramic Disc Slim Foot

 

Specyfikacja (wg producenta):

Typ: stereofoniczny wzmacniacz lampowy
Mocy wyjściowa: 2x35W / 8Ω
Typ układu: Push-pull, klasa AB1
Impedancja wyjściowa: 4Ω / 8Ω
Wejścia: 3 x RCA
Zniekształcenia THD: < 0,5%
Pasmo przenoszenia: 15Hz – 77kHz (-3dB)
Pobór mocy: 150W
Bezpiecznik: 3,15 A T
Waga: 15,3 kg
Wymiary: 400 x 320 x 165mm
Lampy: EL34 x 4 (lampy mocy), ECC88 (12AX7) / 6n2p x 2 (stopień wejściowy i sterujący)

Cena detaliczna (w Polsce):

Silver Luna Prestige wersja podstawowa: 6590 zł
Opcjonalny pilot zdalnego sterowania: 399 zł
Opcjonalna pokrywa na lampy: 299 zł
Wejście HT: 159 zł
Moduł automatycznego biasu: 159 zł

ProducentFezzAudio