Siltech Triple Crown

by Dawid Grzyb / July 12, 2019

Wysoką cenę kolumn, wzmacniaczy, przetworników czy innych kluczowych komponentów systemu często można uzasadnić, w przeciwieństwie do uchodzących za akcesoria dodatkowe kabli. No chyba, że istnieją takie, które wnoszą równie dużo. Co wtedy? Przed Wami zasilający Siltech Triple Crown.

Wstęp

Choć wiedziałem, że prędzej czy później będzie nam po drodze, znana mi od dawna firma Siltech zadebiutowała na łamach tego portalu dopiero ostatnio. Lata obecności na rynku i podnoszenia poprzeczki sobie, ale także innym operacjom o podobnym profilu, pozwoliły holenderskiej manufakturze wspiąć się na kablarski szczyt, co ma swoje odzwierciedlenie w wielu pozytywnych recenzjach i zwrotkach od klientów. Za dużo tego wszystkiego, aby w niemałym przecież sukcesie firmy Edwina Rijnvelda doszukiwać się przypadku. Moje własne uszy szybko go wykluczyły po poznaniu bardzo dobrego modelu Crown Princess, który nie tylko sprostał sporym oczekiwaniom, ale też zwinnie wymknął się stereotypowi towarzyszącemu srebrnym przewodnikom. Chociażby z tytułu niemałej przecież ceny tych jubileuszowych łączówek, jeszcze przed ich odbiorem podświadomie założyłem, że coś w ten deseń powinno mieć miejsce, stąd nasz przyjemnie spędzony czas upłynął bez jakiejś szczególnej niespodzianki. Natomiast zasilający Triple Crown to zupełnie inna historia, kolokwialnie pisząc nie ta bajka i nie ten kaliber. Wyjąwszy powierzchowny obraz typowy dla produktów o tym samym przeznaczeniu, nie miałem bladego pojęcia czego się spodziewać po bohaterze niniejszego materiału. No bo czegóż można po sieciówce cenowo w okolicach niezgorszego samochodu z drugiej ręki? W efekcie wyzbycie się jakichkolwiek uprzedzeń i oczekiwań w stosunku do tego produktu łatwo przyszło. I dobrze.Materiał o modelu zasilającym Siltech Triple Crown nie był planowany i jest częścią większej układanki. Zaczęło się niewinnie, od opublikowanej jakiś czas temu historii nt. zestawu dzielonego Accuphase P-4500/C-2150. Dwa lub trzy dni po fakcie zadzwonił dystrybutor z pytaniem, czy nie zechciałbym zająć się jubileuszowymi, tj. najnowszymi produktami z Holandii mając jeszcze u siebie japoński sprzęt, a że takowy dalej gościł i harmonogram pozwalał, to się zgodziłem. Jakiś czas później wyraziłem swoje zdanie o Crown Princess, przyszła kolej na kable głośnikowe z tej samej serii, ale w międzyczasie usłyszałem historię o nieco starszym i zasilającym, Triple Crown. Powiedziano mi, że ten konkretny produkt ma moc sprawczą do substancjalnego podniesienia rangi towarzyszącej elektroniki w taki sposób, aby finalnie zagrała lepiej niż ta z pułapu wyżej, ale zasilana czymś jakościowo gorszym. Mając w miarę regularny i coraz częstszy kontakt ze sprzętem adresującym zasilanie zaciekawiłem się, choć grzeczność wymagała uważnego wysłuchania rozmówcy przez dziennikarski filtr. Zwykł uaktywniać się i przybierać na sile zwłaszcza podczas rozmów z dystrybutorami, natomiast w przypadku dóbr zaporowo drogich, do których Siltech Triple Crown bezapelacyjnie się zalicza, nie można brać na wiarę żadnej, nawet najciekawszej anegdoty. Pozostało śledztwo we własnych czterech ścianach i od słowa do słowa stanęło na tym, że dwie sztuki tego kabla zostaną dostarczone. Tak też się stało.Wyjąwszy dostępność flagowej sieciówki Siltecha i życzliwość lokalnego dystrybutora, trzy powody stoją za decyzją o podjęciu wyzwania. Pierwszy to fakt, że jeszcze dwa, trzy lata temu nie byłbym w stanie nic konstruktywnego powiedzieć na jej temat. No, może oprócz nic nie wnoszącego i ubogiego w informacje, ale zapewne kwiecistego poematu, że ładnie gra. Natomiast bagaż doświadczeń powiązanych z zasilaniem w końcu pozwolił mi zrozumieć, co produkty tego typu zwykły robić i jak skuteczne potrafią być; w moim systemie wnoszą sporo więcej niż łączówki czy kable głośnikowe. Nie wiem, czy tak jest w każdej sali odsłuchowej, ale w mojej tak się sprawy mają. Drugi powód to spotkanie ze Svenem Boenicke w listopadzie 2017 roku. Zgadzamy się co do wielu rzeczy, często te same lubimy, facet jest obtrzaskany w temacie i liczę się z jego zdaniem. W trakcie warszawskiej wystawy Szwajcar wykorzystał model Triple Crown do zasilenia prototypu swojego wzmacniacza, a do oddania jego ówczesnego podziwu dla rzeczonego kabla musiałbym zasięgnąć do słownika z językowym mięsem, czego nie zrobię. W każdym razie właściciel Boenicke Audio nie krył entuzjazmu dla holenderskiego węża, co mi w zupełności wystarczyło. No i na koniec pozostaje moja własna przygoda z Crown Princess, po której pytanie o to, cóż takiego ma do zaoferowania najdroższa i najlepsza seria tej samej firmy, nasunęło się samo. Ciekawość prowadząca w kierunku najwyższej półki Siltecha była do przewidzenia, łatwo wskoczyć w moje buty, a że na horyzoncie pojawił się właśnie produkt zasilający, cóż, w majestacie zeznań powyżej tym lepiej dla mnie.

Budowa

Dotarły do mnie dwa nadspodziewanie duże pudełka; sztywne, całościowo potraktowane skóropodobnym tworzywem i zamykane za pomocą wkomponowanych weń niewidocznych magnesów. Welurowe i uszyte na miarę torby dla tych opakowań wyposażono w ułatwiające przenoszenie ucha oraz horyzontalnie umiejscowione druty usztywniające całość. Na froncie każdej znalazło się miejsce dla kieszonki idealnie dopasowanej do zawartości, tj. etui z dodatkami; kartą gwarancyjną wraz hologramem i ręcznie wypełnionymi danymi produktu, instrukcją użytkowania oraz krótką książeczką traktującą o narodzinach serii Triple Crown i powiązanych z nią krokach milowych. Wnętrze każdego pudełka wypełnione zostało precyzyjnie wyciętymi piankowymi formami wzorowo dopasowanymi do dania głównego. To wszystko prezentuje się elegancko i widać, że poświęcono trochę czasu, żeby tak właśnie było. Nawet pomimo tego, że zaraz po wpięciu produktu w system cała reszta ląduje gdzieś w szafie czy na półce w piwnicy. Najpewniej na lata, to mogę zdradzić już teraz.Przewód zasilający Siltech Triple Crown ujrzał światło dzienne w 2015 roku i zadebiutował na rynku dwie wiosny później, a zatem relatywnie niedawno. Choć należy też pamiętać, że dopiero po trzech dekadach od powstania firmy. Dziś wiele operacji o podobnym, tj. kablarskim profilu zaczyna z przysłowiowej grubej rury, tj. od produktów bardzo drogich, by je później skalować pod względem jakości w dół i tym samym ciąć cenę, oczywiście po to, aby dotrzeć do możliwie jak największej liczby potencjalnych klientów. Z Siltechem jest inaczej, kalendarium tej konkretnej manufaktury jasno daje do zrozumienia, że tu pierwsze skrzypce gra ostrożny rozwój rozciągnięty na przestrzeni wielu lat, adekwatny do podnoszenia poziomu posiadanego zaplecza technologicznego i wiedzy. Pisząc wprost, nie rzucono się z miejsca na najgłębszą wodę, ofertę budowano do góry zamiast w dół i tak naprawdę dopiero ucieleśniająca całe holenderskie know-how seria jubileuszowa to zmieniła. W sumie nic w tym zaskakującego, bo ciężko sobie w tym momencie wyobrazić kable piastujące półkę nad tą okupowaną przez przerażającą cenowo serię Triple Crown. To by musiało byś spowodowane obligatoryjnym przyrostem jakości i póki co się nie zapowiada, choć kto wie? Może za jakiś czas nastąpi kolejny przełom, Edwin Rijnveld znajdzie sposób aby jeszcze coś poprawić i następstwem będą odpowiednio wycenione cztery korony zamiast trzech? Albo jeszcze coś innego? Pożyjemy, zobaczymy.Kabel zasilający Siltech Triple Crown jest oparty na w sumie siedmiu rdzeniach przewodzących typu solid-core. Srebro monokrystaliczne o czystości S8 (tj. 99,999999%) wykorzystane do tego celu ma przekrój prostokątny, występuje bez domieszki złota i jest odlewane w holenderskiej fabryce firmy wg autorskiej i oczywiście opatentowanej techniki o nazwie X-tal. Geometria to słodki sekret Holendrów, natomiast wiadomo, że izolatorem dla żył przewodzących jest wypełniony powietrzem teflonowy dielektryk o bardzo niskiej gęstości, a rozwiązanie to nie obeszło się bez stosownej nazwy – ACC (ang. Air Craddle Construction). Całości dopełnia adekwatnie niski poziom induktancji, rezystancji oraz pojemności (18pF/m, tj. o 80% mniej w porównaniu do Double Crown) całej serii Triple Crown.W Triple Crown dążono do możliwie jak najdalej idącej geometrycznej i mechanicznej spójności, a w efekcie marginalnie niskiego i stałego poziomu zniekształceń, ale niezależnie od stopnia wygięcia kabla. Sprawy nie ułatwił też fakt, że holenderska seria flagowa ma w sobie srebro o największej średnicy i jest go tam najwięcej z całej oferty. Natomiast jej fundamentem było przeciwdziałanie polu magnetycznemu, rozpoznanemu przez Edwina jako źródło zniekształceń wpływające na komponenty danego systemu oraz połączenia pomiędzy nimi. Celem był też kabel działający w szerokim zakresie częstotliwościowym, tak, aby typ zasilania w podłączonym urządzeniu nie miał znaczenia. To właśnie do tego celu wykorzystano m. in. programowy symulator zjawisk fizycznych o nazwie COMSOL, na służbie w Siltechu od wielu lat, choć dział R&D tej firmy wykorzystuje też wiele zaawansowanych urządzeń pomiarowych oraz własne piece.Kabel zasilający Siltech Triple Crown jest ciężki i gruby. Oznacza to, że w celu wykorzystania go trzeba dysponować stosowną ilością miejsca za sprzętem. Pod tym względem mój LessLoss C-MARC jest sporo łatwiejszy w użyciu, choć najdroższa sieciówka Siltecha pozytywnie zaskakuje elastycznością na najgrubszym odcinku, tj. pomiędzy dwoma złotymi puszkami filtrującymi. Zresztą, jakkolwiek niewygodny ten produkt by nie był, w znakomitej większości przypadków raz podłączony spędzi tak długi czas. Dlatego też wszelkie początkowe niedogodności montażowe to sprawa jednorazowa, a zatem tak naprawdę pomijalna. Dla jasności, holenderskie kable nie dały w kość, poradziłem sobie bez uciekania się do reorganizacji przestrzeni za stolikiem. Jedynie nadmieniam, że zasilający Triple Crown nie jest jakiś szczególnie przyjazny pod tym względem.W odróżnieniu od pozostałych przedstawicieli serii Triple Crown, bohater niniejszego materiału jest nie jest wyposażony w autorskie wtyki. Zdecydowano się na zwieńczenie go z obydwu stron wysokimi modelami NCF (FI-50 NCF + FI-E50 NCF) firmy Furutech. Utrzymane w niebieskiej kolorystyce kilkunastocentymetrowe odcinki biegnące od obydwu zakończeń (IEC i Schuko) do złotych elementów są sztywne, natomiast znacznie grubszy kabel pomiędzy nimi jest bardziej elastyczny i też niebieski, ale dodatkowo potraktowany czarnym oplotem. Pancerne puszki są moim zdaniem ładne i zdecydowanie zdobią produkt, niemniej ich głównym zadaniem jest redukcja wibracji. Nawet pomimo to, że nie da się go zamontować odwrotnie, zasilający Triple Crown jest kierunkowy, o czym informują stosowne strzałki zamontowane na tabliczkach przyklejonych do jego złotych części. Jakość wykonania jest bardzo dobra. Widać, że poświęcono czas i nie szczędzono wydatków, czuć trzymaną w ręce metaforyczną taczkę pieniędzy, a czepiając się robiłbym to na siłę.

Dźwięk

W celu przetestowania kabli zasilających Siltech Triple Crown posłużyłem się moim głównym zestawem; fidata HFAS-S10U pełnił w nim funkcję magazynu i transportu sieciowego, natomiast konwersją c/a zajął się LampizatOr Pacific (KR Audio T-100 + KR Audio 5U4G Ltd. Ed.). Dalej sygnał trafił do zestawu Accuphase C-2150 plus P-4500, a następnie do kolumn Boenicke W8 na zmianę z podłogówkami DearWolf Roe Deer. Dwie pary holenderskich sieciówek najpierw zasiliły japoński duet, następnie osobno przetwornik i serwer muzyczny, a w każdej konfiguracji zostały przyrównane do węży C-MARC firmy LessLoss. Cała wykorzystana elektronika była podłączona do kondycjonera GigaWatt PC-3 SE EVO+, natomiast pomiędzy nim, a ścianą znalazł się kabel LC-3 EVO tego samego producenta.Przed zagłębieniem się w treść niniejszego rozdziału, mocno sugeruję zapoznanie się z testem zasilających przewodów LessLoss C-MARC. Są najlepszymi z mi znanych, wprowadzają niemałe zmiany, tj. dobrze słyszalne, po kilkudniowym kontakcie wręcz oczywiste i śmiem twierdzić, że ich najmocniejszą kartą tych kabli jest transparentność. Każdy rozumie to pojęcie nieco inaczej, natomiast dla mnie jest to zdolność do pokazywania prawdy, jakakolwiek by ona nie była. C-MARC nie dodają nic od siebie, pozwalają elektronice robić swoje bez ingerencji w tonalność czy barwę, choć gdy coś jest z nią po prostu nie tak, nasze uszy to usłyszą. Litewskie kable grają bardzo gładko i są nadspodziewanie ciche, co manifestuje się fantastycznym czarnym tłem dla muzyki, spokojem i hojną zwrotką o całej muzycznej treści, nawet tej sporo oddalonej od słuchacza i naturalnie subtelnej. Tak dojrzałe i inteligentne strojenie to nie przypadek, a działanie zamierzone producenta. Trzeba do prawdy w takim wydaniu samemu dojrzeć i tak też zrobiłem, C-MARC okazał się być dla mnie po prostu idealnym narzędziem recenzenckim i dlatego też został.Z miejsca przyznaję, że zaskoczenie po pierwszym wpięciu zasilających Triple Crown w system było niemałe i zgoła inne w porównaniu do moich dotychczasowych przygód kablarskich, jak do tej pory dość podobnych. Na początku najczęściej słyszę, że coś jest na rzeczy; trochę się zmienia tu, trochę tam, a im więcej ruchów w tę i z powrotem mam za sobą, tym bardziej zaczynam ogarniać co się dzieje, tj. w którą stronę dany produkt prowadzi mój system. Niemniej, te roszady nigdy nie były jakieś szczególnie intensywne na początku, za każdym razem wymagały akomodacji, a często pełne zrozumienie wpłytwu konkretnego kabla zasilającego czy głośnikowego przychodziło dopiero po czasie. Tak było chociażby z LessLoss C-MARC. Relatywnie szybko usłyszałem, że ten uniwersalny produkt robi dużo nie dodając nic od siebie, ale z ogarnięciem jego przydatności w mojej pracy, ale bez wątpliwości, zeszło się znacznie dłużej. Natomiast zasilający Triple Crown już po pierwszym podłączeniu uderzył bardzo mocno, a wraz z kolejnymi ten stan rzeczy tylko przybierał na sile. Nie było mowy o poruszaniu się w ramach delikatnych zmian na zasadzie ‘trochę tu i trochę tam’, nic z tych rzeczy. Intensywność działania wniesiona przez holenderski produkt wprawiła mnie w osłupienie, jak do tej pory po prostu nie zdawałem sobie sprawy z tego, że kabel sieciowy może aż tak dosadnie zaznaczyć swoją obecność. To było coś.Po pierwszych zachwytach przyszła pora na dogłębne zbadanie tematu. Szybko okazało się, że mój C-MARC i Triple Crown co prawda nie są toćka w toćkę takie same pod jednym konkretnym względem, ale niezaprzeczalnie podobne. Pisałem już, że jedną z największych zalet litewskiego przewodu jest wewnętrzny spokój, co manifestuje się przez idealnie czarne muzyczne tło, wolne od jakiejkolwiek ziarnistości. Dzięki temu warstwa informacyjna jest wydobywana w naturalny, kompletnie niewymuszony sposób i aplikowana równie lekko. Triple Crown robi dokładnie to samo. To piekielnie efektowny produkt i wspominałem, że słychać go z miejsca, ale też operujący spokojem, usuwający śmieci pozostawiając tę samą czarną przestrzeń, na której budowane jest wszystko inne. Po kilku przesiadkach pomiędzy obydwoma wężami słychać dobrze, że zarówno Edwinowi Rijnveldowi, jak i Louisowi Motekowi zależało na dokładnie tym samym fundamencie, bez którego się nic nie zrobi, pewnych rzeczy nie będzie. Obydwaj doskonale wiedzieli, że tak po prostu trzeba i chylę czoła, że potrafili dopiąć swego za pomocą zupełnie różnych środków.Ciche kable mogą wydawać się przygaszone na dzień dobry. Często odbiera się je jako twory o obniżonym środku tonalnym, stąd pojawiają się zachciewajki w kierunku rozświetlenia; dźwięk by się otworzył, napowietrzył, detali by przybyło. Nie tędy droga, dopalanie wewnętrznie cichej charakterystyki w ten sposób to efekciarstwo, którego obydwaj przywołani powyżej konstruktorzy w pełni świadomie uniknęli, tym samym zdradzając klasę swoich dóbr. Pięknem perfekcyjnie czystego podkładu dla muzyki jest łatwiejsza przyswajalność wszystkiego innego, a pisząc wprost; tak grające produkty robią bardzo dużo, ale robiąc pozornie niewiele, co wymaga zrozumienia ze strony słuchacza. C-MARC gra informacyjnie i ostatnia rzecz, którą mogę o nim napisać to to, że pod względem rozdzielczości nie nadąża. Rzecz w tym, że tak samo cichy Triple Crown wyciąga detale z muzyki w znacznie swobodniejszy, wyraźniejszy i natychmiastowy sposób, choć wcale nie gra jaśniej. W bezpośredniej konfrontacji ciemniejszy i mniej wyraźny LessLoss jest też ugrzeczniony. Natomiast to, co jest dla mnie na tę chwilę niepojęte, to fakt, że wnikliwszy holenderski wąż jest też bardziej substancjalny i cięższy; formę muzyczną wypełnia treścią inaczej, żywiej. Swoją obecność manifestuje w systemie dużo intensywniej, jest bardziej odczuwalny, dodaje od siebie sporo. Od biedy ktoś mógłby to uznać za podbarwienie, choć bardziej tu pasuje przebojowy wkład własny, ale w znakomitym, kompetentnym wydaniu. Rozchodzi się o to, że to wszystko dzieje się żadnym kosztem dla muzyki samej w sobie, bo dostaje się jej więcej, ale bez najmniejszych oznak efekciarstwa czy jakichkolwiek sztuczek powiązanych z manipulacją prawdą. Triple Crown wyzwala swój potencjał bez kombinacji w paśmie, a właśnie za sprawą obrazowania, spokoju, wewnętrznej eksplozji barwowej i ponadprzeciętnej dynamiki. Natomiast gdy coś w nagraniu czy podłączonej elektronice jest nie tak, usłyszy się to, Holender nie zmienia ich charakteru.Siltech Triple Crown schodzi niżej niż C-MARC, kopie znacznie mocniej, jest na dole pasma lepiej zebrany i mniej ugrzeczniony, ale też nieco obfitszy i barwowo bardziej złożony, pod tym względem fantastyczny. Idąc wzwyż, o klasę lepsza tkanka pokrywająca partie wokalne czy gitarowe idzie w parze z lepszym, bo bardziej namacalnym obrazowaniem wydarzeń przed słuchaczem. Górne rejestry są z Triple Crown niebywale gładkie, zróżnicowane i fantastycznie wybrzmiewające, ale z dobrej jakości repertuarem nigdy nachalne czy ostre. LessLoss też gra w ten sposób, jest podobny, ale jego byt w systemie nie jest aż tak odczuwalny i podobne spostrzeżenia mam nt. szeroko rozumianego płótna muzycznego oraz umiejscawiania na nim wirtualnych źródeł dźwięku. Holenderski kabel czyni je treściwszymi, ale także bardziej widocznymi i mokrymi, wręcz organicznymi, a przy okazji osadzonymi na przestrzeni oddychającej przez większe płuca.Im więcej zmian miałem za sobą, tym bardziej docierało do mnie, że znakomity wgląd w muzykę, ponadprzeciętnie swobodne różnicowanie jej i pokazywanie nawet najdrobniejszych smaczków jak na dłoni, ale połączone z hojną tkanką, impetem i przydającym realizmu rozedrganiem całości to jest to, co Triple Crown robi. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ten kabel łączy w sobie cechy, które razem w przyrodzie nie występują, a następnie potęguje je, tym samym skutecznie wywracając wszystko do góry odwłokiem na tyle dosadnie, że wpięcie go w system teraz stawiam na równi z wymianą któregokolwiek z jego kluczowych komponentów. No, może z pominięciem kolumn. Żaden z innych znanych mi produktów zasilających tego nie potrafi i prawdę napisawszy to jeszcze do niedawna nie sądziłem, że to jest w ogóle możliwe. Stąd bez bicia przyznaję, że niniejszy materiał był dla mnie wyjątkowo edukacyjną lekcją.Gdybym chciał teraz skrótowo umiejscowić mój C-MARC w tej samej przestrzeni co Triple Crown, to na opisanym powyżej fundamentalnym, tj. wyciszającym poziomie działają podobnie. Ale gdy w grę wchodzi cała reszta, Holender bardzo odskakuje, robi po prostu sporo więcej i w sposób dużo bardziej słyszalny, reprezentuje znacznie większy potencjał. Na tyle oczywisty, że rozwiewający wszelkie wątpliwości odnośnie wpływu kabli zasilających na dźwięk.Siltech Triple Crown ostatnio bardzo się przydał podczas testu nietypowych, bardzo wymagających i opartych na przetwornikach Accutona kolumn DearWolf Roe Deer, o których pisałem w tym miejscu. Te podłogówki muszą być sprzęgnięte z płaską powierzchnią aby wydobyć z nich dół pasma, natomiast przyklejone do ściany są ograniczone pod względem budowania głębi wydarzeń przed słuchaczem. Nie przedłużając, w towarzystwie kabli wykorzystywanych przeze mnie codziennie nie było jakoś specjalnie dobrze. Miałem albo rybki, albo akwarium, tj. albo bas, albo głębię obrazu muzycznego. Po podłączeniu jubileuszowych kabli Siltecha – Crown Prince oraz Crown Princess – zrobiło się lepiej, dysproporcje pod tymi względami zmniejszyły się i przybliżyłem się do złotego środka. Natomiast prawdziwą zmianę przyniosły zasilające Triple Crown, wpięte odpowiednio do końcówki mocy i przedwzmacniacza firmy Accuphase.Co prawda nie nastąpiła rewolucja, ale niezaprzeczalnie zagrało. Sieciówki Siltecha pokazały pierwszy plan w bardziej namacalny sposób, ale nie to jest najważniejsze. Ich wrodzona moc sprawcza spowodowała, że przestrzeń dookoła instrumentów nabrała życia, oddechu, kolorytu i całościowej ekspresji. Pierwszy rząd kreślony od linijki przestał uwierać, bo był pierwszorzędnej jakości, natomiast ilość miejsca po bokach i za instrumentami rozrosła się i stała bardziej obecna. To były zmiany we właściwą stronę. W końcu usłyszałem stojące za modelem Roe Deer niemałe pieniądze (+/- 60 000 zł) i dwa węże Siltech Triple Crown miały w tym swój niemały udział.Po gimnastyce z systemem dzielonym trzeba było sprawdzić Triple Crown z moim przetwornikiem. Podobnie jak miało to miejsce wcześniej, to zadanie także uwzględniało LessLoss C-MARC. Kaliber zmian był ten sam, tj. znaczący, natomiast ich charakter się nieco zmienił. Holenderski kabel pogłębił kontrasty dynamiczne w muzyce i mocniej dokręcił basową śrubę. Podczas odsłuchu utworu “Keep it Together” formacji How to Destroy Angels, masaż klatki piersiowej był mocniejszy, a dół pasma całościowo zwinniejszy, ale też ilościowo hojniejszy. Na tym etapie nie było to jakieś specjalne zaskoczenie, podobne obserwacje pojawiły się wcześniej, ale mój referencyjny Pacific pokazał to jeszcze wyraźniej. Choć największe zmiany nastąpiły pod względem obrazowania, tj. wydobywania wszystkich drobnych przeszkadzajek zawieszonych gdzieś w oddali. Z Triple Crown nie było ich więcej, ale zyskały na wyrazistości, natomiast kluczowe źródła pozorne stały się bardziej cielesne, tj. bogatsze barwowo, a w efekcie żywsze, no i słyszalnie lepiej odseparowane od siebie, a idąc dalej, rysowanie kolejnych planów też przyszło Holendrowi swobodniej. Natomiast Triple Crown nie ingerował w treści muzyczną samą w sobie; dobrze znane nagrania brzmiały tak samo w sensie całościowym, ale sceniczny porządek i namacalność niezaprzeczalnie wzrosły.

Podsumowanie

Jak do tej pory byłem przekonany, że kable w systemie zdolne są do co najwyżej umiarkowanej manipulacji jego wynikową, tj. zmian słyszalnych, ale o potencjale sporo niższym niż ten towarzyszący wymianie któregokolwiek z kluczowych komponentów. Wychodzi na to, że żyłem w stanie błogiej nieświadomości, zasilający Siltech Triple Crown wymownie i w pojedynkę całkowicie zmienił mój kablarski światopogląd. Najpewniej na lata.

Drugi akapit podsumowania zazwyczaj poświęcam budowie produktu, jego funkcjonalności i powiązanym historiom, choć tym razem wydaje się to trywialne i po prostu nie na miejscu. Siltech Triple Crown jest porządnie zrobiony, wizualnie luksusowy, ładnie opakowany i to w zasadzie tyle. Kierując się wyłącznie tymi kryteriami nie da się usprawiedliwić kolosalnego wydatku za nim stojącego. Jedna sprawa, że ta droga prowadzi donikąd, a druga, że na szczęście nie trzeba. Wystarczy wpiąć ten produkt w adekwatny system, usadowić się wygodnie i posłuchać, reszta sama przyjdzie, a później najpewniej pytanie o to, czy da się osiągnąć równie spektakularny rezultat za mniejsze pieniądze.

Choć dziwnie to zabrzmi, jestem zdania, że moja dotychczasowa wiedza jest już wystarczająca by zrozumieć, dlaczego Siltech Triple Crown kosztuje tyle, ile kosztuje. Słowo-klucz to potencjał tego węża. Nie, nie zmiany w tę czy tamtą stronę, to zupełnie inna i powiązana z synergią historia, ale ich uderzająca siła. Na tę chwilę nie tylko nie znam żadnego innego kabla niezależnie od typu, który robi swoje równie skutecznie i dosadnie co flagowy Holender, ale też jakiegokolwiek chociażby zbliżającego się do niego pod tym względem. Widzę to tak, że firma dysponująca produktem o tak imponującym i wszechstronnym działaniu może sobie pozwolić na dyktowanie warunków, a garstce szczęśliwców będących w stanie je spełnić szczerze gratuluję. Po spędzeniu kilku przyjemnych dni z Triple Crown po prostu wiem, że jest czego. Do następnego.

Platforma testowa:

Cena produktu w Polsce:

  • Siltech Triple Crown (1,5m): 56 900 PLN

 

Dostawca: Nautilus