SoundSpace Systems Robin

by Marek Dyba / March 22, 2021

Część z naszych Czytelników może pamiętać moją recenzję znakomitych, pół-aktywnych kolumn o nazwie Pirol, albo relację z krótkiej wycieczki do berlińskiej siedziby producenta we wrześniu ubiegłego roku. W tej ostatniej zdradziłem nadchodzącą premierę najnowszych, a zarazem najmniejszych kolumn marki SoundSpace Systems. Zostały one oparte na tych samych rozwiązaniach, a za projektem stoi ten sam człowiek – Michael Plessmann – więc choć to niższy model, poprzeczka została zawieszona wysoko. Sprawdźmy więc, czy SoundSpace Systems Robin stanęły na wysokości zadania.

Wstęp

Zakładam, że nie wszyscy z Państwa czytali recenzję Piroli (zobacz TU), tudzież relację z wyprawy do Berlina (zobacz TU), pozwolę więc sobie zacząć od krótkiej informacji o producencie, firmie SoundSpace Systems. To młoda, jako że istniejąca od 2017 roku, ambitna, butikowa marka produkująca kolumny, mająca siedzibę w Berlinie. Szefem firmy, jej mózgiem i sercem, jest dr. Michael Plessmann. Jak sam mówi, muzyka była jego pasją „od zawsze”, a w przeszłości popełnił już kilka projektów różnych komponentów audio na własne potrzeby. Można więc (może ciut na wyrost) założyć, że był niemal skazany, by pewnego dnia zająć się taką działalnością „na poważnie”. Czytając historię marki trudno nie zauważyć faktu, iż między założeniem firmy, a prezentacją pierwszych dwóch modeli minęły dwa lata. Premiera owoców pracy Michaela nastąpiła bowiem w czasie wystawy High End w Monachium w 2019 roku. To właśnie tam, trochę przez przypadek, trafiłem na prezentację Piroli i topowych Aidoni, a efektem tego spotkania była wspomniana już recenzja tych pierwszych. Recenzowana para prosto z mojego pokoju pojechała zresztą do hotelu Radisson Sobieski na prezentację w ramach Audio Video Show gdzie, być może, i część z Państwa miała okazję ich posłuchać.

Jeśli czytaliście choć jeden ze wskazanych tekstów, to powinniście już wiedzieć, że klasa i charakter brzmienia Piroli zrobiły na mnie ogromne wrażenie, a topowe Aidoni, słuchane u Michaela, jeszcze większe. Mówiąc szczerze, doświadczenia z produktami SoundSpace Systems były dla mnie pewnym zaskoczeniem. Wcześniej nie byłem bowiem wielkim fanem konstrukcji pół-aktywnych. Po pierwsze, nie są one najlepszym narzędziem pracy dla recenzenta, przynajmniej gdy przychodzi oceniać możliwości wzmacniaczy. Choćby dlatego kolumny aktywne, czy pół-aktywne, nigdy nie znajdowały się w centrum moich zainteresowań. Na przestrzeni lat miałem oczywiście okazję posłuchać kilkunastu tego typu konstrukcji, z których znacząca część nie zachwyciła mnie brzmieniem, ujmując rzecz delikatnie. Rzecz w nie najlepszej spójności między aktywnym basem, a pasywną średnicą i górą pasma – jej uzyskanie jest chyba największą sztuką gdy tworzy się takie konstrukcje. Gdy dźwięk nie jest doskonale spójny po prostu nie brzmi naturalnie, a to, moim zdaniem oczywiście, kluczowa cecha dobrego brzmienia. Oczywiście trafiły się również i takie kolumny, które pozostawiły po sobie dobre wrażenia, więc bynajmniej nie skreślam pół-aktywnych głośników a priori. Niemniej to właśnie dopiero odsłuchy produktów SoundSpace Systems, dopracowanych i fantastycznie brzmiących sprawiły, że w pełni doceniłem zalety tego rozwiązania.

Jedną z nich, może nawet kluczową, jest jakość reprodukcji niskich częstotliwości. Poziom kontroli i definicji basu zapewniane przez wbudowane, wysokiej klasy wzmacniacze, niemal bezpośrednio napędzające duże woofery, trudno jest uzyskać z kolumnami pasywnymi nawet używając topowych, wolnostojących wzmacniaczy. Za sprawą tej cechy kolumny SoundSpace Systems prezentują muzykę w wyjątkowo prawdziwy, przekonujący i angażujący sposób. Tak na marginesie – tej klasy pół-aktywne kolumny w większości przypadków będą tańszym (choć oczywiście, niestety, nie tanim) środkiem do osiągnięcia satysfakcjonującego brzmienia wysokiej klasy. Skala prezentacji, rozmach, potęga dźwięku prezentowane zarówno przez Aidoni, jak i Pirole przywoływały najpiękniejsze wspomnienia z najlepszych koncertów, na których miałem okazję być. To coś, czego nawet najlepsze pasywne kolumny nigdy nie były w stanie mi zaproponować przy tak wysokim poziomie wiarygodności. Oczywiście to największe Aidoni, których słuchałem w salonie Michaela, zrobiły na mnie największe wrażenie w tym zakresie. Niemniej mniejsze Pirole grając w moim (mniejszym – 24 mkw, 3m wysokości) pokoju pozostawiły po sobie porównywalne, znakomite wrażenia. Dlatego też dla większości użytkowników, nie dysponujących tak wielkimi pomieszczeniami jak konstruktor SoundSpace Systems, to właśnie Pirole będą zapewne optymalnym rozwiązaniem. Acz pod uwagę trzeba wziąć jeszcze jeden aspekt – cenę, a ta niska nie jest (wykończenie i konfiguracja mają na nią wpływ, ale nawet podstawowa wersja kosztuje sporo). Jasne więc było, że w ofercie przydałby się jeszcze jeden, (choć nieco) tańszy model.

Z rozmów z Michaelem, które od czasu poznania się dość regularnie odbywamy, dowiedziałem się, iż przez pewien czas rozważał on stworzenie mniejszych (niż Pirole) kolumn pasywnych. Podjęte pracy nie przyniosły jednakże satysfakcjonujących go efektów. Nie to, że prototypy grały źle, ale w porównaniu do pół-aktywnych większych braci (sióstr?), pomimo wysiłków, nie były w stanie zaoferować wystarczająco wysokiej jakości dźwięku. Ostatecznie stanęło więc na wykorzystaniu posiadanej już wiedzy, doświadczenia i rozwiązań z istniejących już kolumn i budowie najmniejszego, ale także wyposażonego we wbudowany wzmacniacz i DSP (które umożliwia odpowiednią współpracę aktywnego modułu basowego z pasywną średnicą i góra pasma) modelu. Taka decyzja co prawda znacząco ułatwiła prace, z drugiej strony, w praktyce, okazało się, iż zmniejszenie i uproszczenie konstrukcji, w celu zaoferowania produktu w nieco niższej cenie, przy zachowaniu odpowiedniego poziomy dźwięku, wcale nie jest aż tak proste, jakby się mogło wydawać. Zajęło to sporo czasu, a w czasie naszej (Janusza i Roberta i mojej) wizyty w Berlinie mieliśmy okazję obejrzeć już niemal gotowy produkt. Niemal, bo gotowa była obudowa (wykonywana w Polsce), zainstalowane były przetworniki, gotowa zwrotnica, a pozostało „jedynie” dopracować DSP. Owo „jedynie” zabrało konstruktorowi jeszcze dobrych kilka tygodni i dopiero gdy uznał brzmienie Robinów za satysfakcjonujące, wysłał je do mnie dając mi w ten sposób okazję do napisania dla Państwa premierowej recenzji nowego modelu. Pozwolę sobie w tym miejscu podziękować dzielnej ekipie warszawskiego Nautilusa, dzięki której dostawa do mnie była możliwa w tych trudnych czasach.

Nowy model jest znacząco mniejszy (i lżejszy) od Piroli, ale w ogólnym zarysie to bardzo podobne konstrukcje. Na przedniej ściance znajdziemy wstęgowy tweeter w niewielkiej tubie oraz przetwornik średniotonowy. Łatwo jednakże wskazać, że tym razem ich układ jest bardziej klasyczny, z wysokotonowcem zlokalizowanym powyżej głośnika średniotonowego. Z tyłu, choć ukryty przed ciekawskimi oczami pod sporą maskownicą, pracuje drugi przetwornik wysokotonowy (także wstęgowy), którego zadaniem jest dodanie przestrzeni, powietrza do prezentacji. Mimo, iż Robiny są wyraźnie mniejsze, w ich bocznych ściankach nadal mieszczą się dwa spore (10 vs 12 cali) woofery basowe, po jednym z każdej strony. Są one napędzane potężnym, wbudowanym wzmacniaczem w klasie D. Podobnie jak w pozostałych modelach SoundSpace Systems, także Robiny wyposażono w DSP, czyli układ cyfrowy odpowiedzialny za jedną z ważniejszych cech tych kolumn – spójność całego pasma.

Przy tych wszystkich podobieństwach niemal od razu można wskazać również jedną sporą, ułatwiającą użytkownikom życie, różnicę. Do tego modelu sygnał trafia wyłącznie za pośrednictwem kabli głośnikowych. Podłączenie Piroli wymagało, oprócz kabli głośnikowych, wykorzystania (z założenia długiego) interkonektu oraz posiadania w systemie przedwzmacniacza, bądź integry z wyjściem pre-out. Uniemożliwiło mi to posłuchanie większego modelu z SETem na 300B (tzn. przez chwilę słuchaliśmy takiego zestawienia, tyle że bez udziału modułu basowego). Z Robinami takiego problemu nie ma – niezależnie od posiadanego wzmacniacza łączymy go z kolumnami kablami głośnikowymi i mamy system gotowy do pracy. Oczywiście potrzebne są dwa kable zasilające, po jednym na kolumnę, by zasilić wbudowane wzmacniacze, ale sygnał z systemu przesyłany jest wyłącznie przez kable głośnikowe. Dostarczona do testu pierwsza gotowa para modelu Robin wyposażony była jeszcze w mały przełącznik, pozwalający wybrać wysoki (high), bądź niski (low) poziom basu. Z rozmów z Michaelem wynika, że część osób (dystrybutorów, zaprzyjaźnionych audiofilów) sugeruje by dać użytkownikom więcej opcji i jest to brane pod uwagę. Na podstawie moich odsłuchów nie widzę potrzeby zwiększania ilości opcji. W moim pokoju, bazując na moich preferencjach, cały czas, poza okresem początkowych prób, używałem ustawienia „low”. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że w innym pomieszczeniu, bądź przy innych personalnych, czy muzycznych preferencjach częściej w użyciu będzie ustawienie „high”. Wydaje mi się jednakże, że jedno z tych dwóch powinno zaspokoić potrzeby każdego, a przynajmniej zdecydowanej większości potencjalnych użytkowników. Niemniej to moje zdanie, a ostateczną decyzje podejmie konstruktor – jest to więc element, który w przyszłości może się zmienić.

Budowa i funkcje

SoundSpace Systems Robin to kolumny o konstrukcji 3-drożnej, pół-aktywnej. Choć są najmniejszym przedstawicielem rodziny głośników tej marki są całkiem spore mierząc 114 (W) na 27 (S) na 43 (G) cm, ważąc przy tym imponujące 42 kg sztuka. Obudowę pary dostarczonej do recenzji wykonano z bambusa, czyli była to droższa wersja tego modelu, jako że standardowo wykonywana jest ona z MDFu. Obudowy zostały wykończone czarnym lakierem na wysoki połysk. Podobnie jak testowane poprzednio Pirole, Robiny wykorzystują wstęgowe przetworniki wysokotonowe. Tym razem to jednostki opracowane przez AMT pracujące w prostokątnych falowodach, w tej wersji wykonanych z drewna różanego (w standardowej wersji z MDFu). Z tyłu każdej kolumn, acz ukryty pod maskownicą, pracuje kolejny przetwornik wstęgowy, którego zadaniem jest zwiększenie przestrzenności, otwartości brzmienia, z którego to zadania wywiązuje się doskonale. Producent podkreśla, iż głośnik wysokotonowy stosowany w tym modelu nawet przy wysokim SPLu (czyli w uproszczeniu wysokim poziomie głośności) charakteryzuje się bardzo niskimi zniekształceniami, co mogę potwierdzić na podstawie odsłuchów. Tę właściwość Robinów docenią szczególnie ci, którzy lubią (choć czasem) posłuchać muzyki głośno.

Poniżej falowodu z przetwornikiem wysokotonowym umieszczono 7-calowy głośnik średniotonowy. De facto SoundSpace Systems używa podobnych przetworników dla tonów średnich we wszystkich swoich modelach. Są one wyposażone w membrany o przekroju wykładniczym (a nie prostym stożku) wykonane z najlepszych włókien celulozowych wsparte jedwabnym zawieszeniem. Michael stosuje możliwie najprostsze zwrotnice pierwszego rzędu, acz wykorzystując w nich elementy najwyższej klasy. Moduł średniotonowy Robinów to tak naprawdę zawinięta otwarta odgroda. Mimo, że rozmiarami model Robin znacząco ustępuje Pirolom, w bocznych ściankach zmieściły się niewiele mniejsze, po 10 calowe (vs 12 cali) węglowe woofery basowe – dwa w każdej kolumnie. Pracują one w zamkniętej komorze z kompensacją impulsową. Jak wyjaśnił mi konstruktor: „Podobnie jak innych naszych kolumnach, także w Robinach różnicę w skuteczności w stosunku do modułu średnio- wysokotonowego kompensujemy wykorzystując aktywny bas wspomagany DSP”. Tylny panel Robinów jest, w przeciwieństwie do Piroli, prosty. Znajduje się tam para wysokiej jakości gniazd głośnikowych, gniazdo zasilające IEC, włącznik oraz małe pokrętło, którym użytkownik wybiera jedną z dwóch opcji poziomu niskich tonów (niski/wysoki).

Jednym z kluczowych parametrów testowanych kolumn jest ich wysoka, wynosząca 96 dB, skuteczność, połączona z nominalną impedancją wynoszącą 8Ω (nie spadającą poniżej 6,4 Ω) i pasmem przenoszenia schodzącym poniżej 30 Hz. Dwa pierwsze parametry i aktywne moduły basowe sugerują (jak pokazały odsłuchy słusznie!), że kolumny Robin będą doskonale współpracować z wszelkimi wzmacniaczami, także lampowymi, nawet SETami o niskiej mocy.

Brzmienie

Między odsłuchami Piroli i Robinów minął ponad rok. To sporo czasu zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż pomiędzy nimi testowałem pewnie z 50 różnych komponentów audio, w tym paręnaście par kolumn. Mimo tego od pierwszych minut odsłuchu nowego modelu poczułem się, jakbym właśnie spotkał starego kumpla. Minął rok, więc ów kumpel nieco się zmienił (ja zresztą też), ale to ciągle on. Rzecz nie w tym, że Aidoni, Pirole i Robiny różnią się jedynie wielkością, wagą i skalą prezentacji (acz i owszem, to jedne z różnic między nimi), ale w tym, iż mają wiele wspólnych cech. Można je nazwać wspólnym DNA objawiającym się ogólnym wrażeniem wyjątkowej spójności, płynności i muzykalności brzmienia, które od pierwszych chwil wciągają słuchacza w świat muzyki. A ponieważ wszystkie kolumny SoundSpace Systems to robią, więc po posłuchaniu jednej pary pozostałe muszą wręcz, w tym zakresie, brzmieć znajomo. Owo wspólne DNA pochodzi wprost od ich konstruktora, od jego rozumienia tego, czym jest dobry dźwięk. W efekcie zmiana jednego z modeli Michaela na inny oznacza pozostanie w obrębie pewnej, określonej filozofii dźwięku. Tyle że wraz z każdym kolejnym, wyższym modelem realizowanej w jeszcze pełniejszy, lepszy sposób zbliżający słuchaczy do dźwięku absolutnego, czym by on nie był.

Jedną z pierwszych kwestii, z których zdałem sobie sprawę słuchając wszystkich modeli, także Robinów, był fakt, iż żaden z nich, nawet potężne Aidoni, nie gra efekciarsko. Robią duże, nawet ogromne wrażenie, ale nie ma w tym efekciarstwa, jest klasa. W przeciwieństwie do innych produktów, które, przepraszam za kolokwializm, potrafią „zwalić z nóg” już w pierwszej minucie odsłuchu, a po nieco dłuższym słuchaniu okazują się męczące, Robiny i owszem, mogą wywrzeć spore wrażenie od początku, ale w miarę słuchania zainteresowanie tym, co mogą jeszcze pokazać wzrasta. To kolumny, które potrafią ekscytować, zaciekawić, sprawić, że z niecierpliwością sięga się po kolejne, także doskonale znane nagrania. I nie jest to kwestia jedynie pierwszego odsłuchu, czy kilku pierwszych dni obcowania z nimi, ale to samo czułem po kilku tygodniach, właściwie nigdy nie mając dosyć ich sposobu prezentacji muzyki.

Michaelowi udało się w Robinach (podobnie jak w Pirolach i Aidoni) umiejętnie połączyć cały zestaw cech brzmienia, które przekładają się na dość niezwykły, ale jakże pożądanych efekt. Otóż, już po chwili słuchania zapomina się o kolumnach, systemie, pokoju, nawet o samym fakcie odsłuchiwania muzyki zarejestrowanej lata temu w miejscu odległym o setki, czy tysiące kilometrów. Jedyne co się liczy to muzyka i emocje, które ze sobą niesie i jakie wyzwala. Mówię o muzyce prezentowanej tu i teraz, obecnej, będącej czymś więcej niż zbiorem dźwięków, będącej unikalnym, jedynym w swoim rodzaju doświadczeniem. Wielu producentów sprzętu audio używa sloganów mówiących o „przywracaniu życia muzyce”, ale na moje ucho to właśnie kolumny SoundSpace Systems faktycznie są w stanie to osiągnąć, nawet otwierające ofertę Robiny. Myślę, że większość osób, które będą miały okazję spędzić nieco czasu z jednym z modeli tej marki potwierdzi moje wrażenia. To głośniki, które są wielce efektywne w kreowaniu wyjątkowych muzycznych spektakli, nie uciekając się przy tym do efekciarstwa.

Zanim zagłębię się w brzmienie testowanych kolumn pozwolę sobie wspomnieć, że słuchałem ich z szeregiem różnorodnych wzmacniaczy. To jedna z pożądanych cech kolumn pół-aktywnych o wysokiej skuteczności (i jedynie nielicznej grupy pasywnych konstrukcji). Mówię o możliwości ich zestawienia z dowolnym wzmacniaczem. Nie ma właściwie znaczenia jego rodzaj, ani moc, a jedynie klasa i wyrafinowanie. Nie można bowiem zapomnieć, że mamy do czynienia z dość drogimi kolumnami, więc i wzmacniacz napędzający (bezpośrednio) moduł średnio- i wysokotonowy musi zapewniać sygnał odpowiedniej jakości. Tyle że wysoka skuteczność i fakt posiadania aktywnych modułów basowych sprawia, iż do poprawnej współpracy wystarczy ledwie kilka watów mocy. Jak pewnie część naszych Czytelników dobrze wie, jestem wielkim fanem wzmacniaczy lampowych typu SET, więc nikogo nie zdziwi stwierdzenie, iż od momentu poznania parametrów Robinów planowałem odsłuch z moim SETem na lampie 300B Western Electric (zmodyfikowanym ArtAudio Symphony II – 2x8W). Posłuchałem ich również z monoblokami na lampach 2A3, Felix Audio Dual (7W na kanał), ale i z moją znakomitą integrą tranzystorową w klasie A, GrandiNote Shinai (2x37W), potężnymi, hybrydowymi monoblokami LampizatOr Metamorphosis (klasa AB, 2x300W) i krótko z kilkoma innymi.

Wydaje mi się, że to istotna informacja dla potencjalnych nabywców modelu Robin. Dlaczego? Oznacza po prostu, że szukając partnera (wzmacniacza) dla nich, mogą kierować się wyłącznie preferencjami brzmieniowymi (estetyką, ulubiona marką, itp.) nie przejmując się rozwiązaniami technicznymi ani mocą. Czy będzie to tranzystor, lampa, czy hybryda, czy wybrany wzmacniacz odda 5 czy 500W, Robiny umożliwią mu wykazanie się klasą brzmienia. Ta więc musi być jak najwyższa. Robiny, poza wysoką klasą brzmienia i pewnym zestawem cech własnych, które postaram się poniżej opisać, charakteryzują się również wysoką neutralnością która sprawia, iż to właśnie wzmacniacz będzie w dużej mierze decydował i o charakterze i jakości dźwięku płynącego z głośników. Korzystając z doświadczeń z odsłuchów z kilkoma wzmacniaczami postaram się opisać przede wszystkim ów zestaw cech, których po Robinach można się spodziewać w większości zestawień. Czasem pozwolę sobie wskazać pewne elementy szczególnie wyraźne w zestawieniach z konkretnymi wzmacniaczami.

Jedną z głównych przyczyn wyboru kolumn pół-aktywnych, przynajmniej moim zdaniem, jest kwestia wyjątkowej jakości basu, jakie, przynajmniej te dobre, oferują. Jaki więc w tym zakresie spisują się Robiny? Czy faktycznie są w stanie zachwycić niskimi tonami i oferują przewagę nad (wieloma) konstrukcjami pasywnymi? Zdecydowanie tak. Tyle że rzecz wcale nie jest w surowej potędze brzmienia, w kruszącym mury uderzeniu. Niezależnie od rodzaju muzyki i wzmacniacza napędzającego te kolumny, bas jest dokładnie taki, jak być powinien, jest go tyle, ile być powinno (u mnie przy ustawieniu przełącznika intensywności basu na „low”) i nawet gdy z konieczności jest go dużo, gdy jest potężny, nie ma wątpliwości, że jest tam by wesprzeć, uzupełnić wyższą część pasma. Zachwyca barwą, różnicowaniem, perfekcyjną kontrolą i definicją, ale nigdy nie dominuje średnicy i góry, chyba że wymaga tego dany utwór. Wszystkie te wnioski wyciągnąłem już przy pierwszych odsłuchach wykonywanych z moim SETem na lampie 300B dysponującym, gwoli przypomnienia, ledwie 8W mocy na kanał. Mimo tego brzmienie kontrabasu Rona Cartera z „Complete Stockholm Tapes”, czy Raya Browna z „Soular Energy” było po prostu fantastyczne! Na obu tych krążkach to właśnie kontrabasiści grają pierwsze skrzypce, że tak to ujmę. Jak się okazało połączenie bajecznie barwnego, nasyconego, rozdzielczego dźwięku SETa 300B z aktywną, szybką, dynamiczną, doskonale kontrolowaną aktywną sekcją Robinów dało spektakularne efekty. Całość brzmiała niebywale czysto, barwnie (co nie ma nic wspólnego z podbarwieniami!) i ekspresyjnie za sprawą moich ulubionych triod, i zostało wsparte doskonałą kontrolą i definicją serwowaną przez aktywny moduł Robinów. Efektem były jedno niezwykłe, kompletne, brzmiące w sposób przywodzący na myśl koncerty, widowisko muzyczne za drugim.

Jeśli mam być zupełnie szczery, to nie był to aż tak „żywy” dźwięk jak z Pirolami, bo te potrafią zaprezentować jeszcze wyższy poziom energii charakteryzującej muzyką graną na żywo, budując w ten sposób przekonującego wrażenie bycia tam, na koncercie, zamiast słuchania go u siebie w pokoju. Niemniej Robiny wykonywały kawał znakomitej roboty wciągając mnie bez reszty w rozgrywający się przede mną spektakl. Z tą różnicą, że częściej rozgrywał się on u mnie w pokoju właśnie, a nie gdzieś tam na sali, w której dokonano danej rejestracji. To właśnie kwestia poziomu energii, skali prezentacji, odtwarzania dźwięku w jeszcze bardziej swobodny, a przez to prawdziwszy sposób przez większe modele. Proszę mnie źle nie zrozumieć, Robiny spisywały się znakomicie wypełniając mój pokój mocnym, energetycznym, nasyconym, dynamicznym dźwiękiem, tyle tylko, że Pirole robiły to jeszcze lepiej (co nie powinno dziwić zważywszy, że kosztują niemal dwa razy więcej). Choć poziom energii by nieco niższy, przez co prezentacja nie brzmiała aż tak bardzo „jak na żywo”, „maluchy” SoundSpace Systems doskonale wykorzystywały informacje o akustyce nagrań koncertowych. Używały ich jednakże do budowy sceny umiejscowionej nieco bliżej słuchacza, albo ujmując rzecz inaczej, częściowo przed linią łączącą kolumny. Dlatego właśnie, w porównaniu do większych modeli, Robin kreuje bliższą, bardziej intymną prezentację, bardziej „tu i teraz” niż „tam, na sali koncertowej”. Czy to wada? Ależ skąd! To nieco inny sposób prezentacji nagranej muzyki, który bez wątpienia znajdzie swoich zwolenników. Jest też wyraźniej słyszalny w przypadku nagrań koncertowych niż studyjnych, bo w tych ostatnich nie odgrywa to większej roli.

Robiny, niejako idąc w ślady większych modeli, nie są kolumnami szczególnie analitycznymi, a jednocześnie potrafią odkryć przed słuchaczem mnóstwo informacji, które wcześniej w dobrze znanych nagraniach mu umykały. W czasie dość długiej wizyty Robinów nabyłem drogą kupna kilka nowych płyt winylowych. Wśród nich nowe wydanie „Friday night in San Francisco” – Impexu, na podwójnym winylu na 45 obrotów, którego w Europie (z powodu pandemii) niemal nie da się kupić. Zamiast przesłuchać to wydanie natychmiast po przyjściu paczki, na co miałem ogromną ochotę, zostawiłem je sobie na finał odsłuchów kolumn SoundSpace Systems. Bardzo lubię ten album i znam go niemal na pamięć i to z kilku różnych, analogowych i cyfrowych (w tym hi-res) wydań. Mimo tego nowe wydanie odtworzone przez Robiny (napędzane na tym etapie odsłuchów moim GrandiNote Shinai) szybko udowodniły, że w rowkach płyty ukryte są jeszcze dodatkowe informacje, z których istnienia nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, choć możliwe jest, iż wcześniej nie zwracałem na nie uwagi i dopiero testowane paczki mi je wskazały.

Część zasług leży po stronie tego fantastycznego wydania, ale to Robiny wykorzystały wszystkie swoje zalety, by wykorzystać owo bogactwo detali i subtelności odczytanych przez gramofon J.Sikora z rowków tego wydawnictwa. Osoby znające to nagranie wiedzą doskonale, że trudno na jego podstawie oceniać bas – w końcu to występ trzech genialnych gitarzystów i to grających na instrumentach akustycznych. Ale usłyszałem tym razem nowy, jeszcze wyższy poziom energii w muzyce, lepsze różnicowanie między brzmieniem poszczególnych gitar i stylów grania Ala, Paco i Johna, jeszcze wyraźniej pokazane interakcje zarówno między muzykami, jak i nimi a publicznością. Wszystko to za sprawą nieeksponowanych, ale bardziej obecnych detali i subtelności składających się na jeszcze bardziej wciągającą, ekscytująca całość. Dla mnie, niedoszłego gitarzysty (amatora) możliwość studiowania techniki i stylu wybranego w danym momencie muzyka zapewniana przez Robiny była ogromnym bonusem. Zwłaszcza, że mogłem to robić bez wysiłku, z równą łatwością jak w czasie koncertów, gdy wykorzystując wzrok skupiam się czasem na konkretnym wykonawcy. Tu było to możliwe przy pomocy samych uszu za sprawą i doskonałego wydania i fantastycznych kolumn. Przy tym wszystkim równie łatwo było dać się porwać niezwykle naturalnie brzmiącej muzyce zapominając o „przyglądaniu” się jakimkolwiek jej elementom, skupiając się całkowicie występie jako całości.

Sporo czasu spędzonego z Robinami poświęciłem również muzyce klasycznej skupiając się przede wszystkim na symfoniach i operach ulubionych kompozytorów – Mozarta, Verdiego, Bizeta, Beethovena, czy Mahlera – i w mniejszym stopniu na muzyce kameralnej. Każda kolejna płyta pokazywała, że Robiny to prawdziwie uniwersalne kolumny, które doskonale adaptują się do każdego nastroju, tempa narzucanego przez dany utwór/nagranie. Potrafiły zbudować wesoły, żywy nastrój utworów Mozarta, ale i zagrać śmiertelnie poważnie Mahlera. Zabrzmieć potężnie, dynamicznie, ale jednocześnie imponować wyrafinowaniem, wysoką rozdzielczością, zaprezentować mnóstwo detali, ale skupiając uwagę słuchacza na płynności i spójności prezentacji, na doskonałych wykonaniach, na emocjach i to niezależnie od jakości nagrań (co nie znaczy, że te nie mają znaczenia!). Pokazały umiejętność precyzyjnej prezentacji nawet najbardziej złożonych struktur muzycznych, wieloplanowej, otwartej sceny, skupiając uwagę na solistach, ale gdy zachodziła taka potrzeba uderzając potęgą brzmienia wielkiej orkiestry. Dynamika zarówno w skali makro, jak i mikro była absolutnie znakomita, zwłaszcza gdy pokrętło regulacji głośności we wzmacniaczu wędrowało w górę skali nieco dalej niż zwykle. Zgodnie z twierdzeniem producenta, Robiny faktycznie świetnie radzą sobie nawet przy głośnym graniu. Trudno doszukać się w dźwięku kompresji (poza pochodzącą wprost z samego nagrania), nie pojawiają się żadne zniekształcenia i zachowywana jest ta wyjątkowa czystość, transparentność i uporządkowany sposób prezentacji, którymi kolumny SoundSpace Systems imponują już przy niskich poziomach głośności.

Zapewne za sprawą umieszczonego z tyłu dodatkowego tweetera, prezentacji była niezwykle otwarta, pełna powietrza, a te, przecież nie tak duże kolumny, z każdą muzyką radziły sobie z równą swobodą i precyzją. Choć, jak już zasugerowałem, Robiny potrafią w pełni wykorzystać nagrania i wydania najwyższej klasy wyciskając z nich maksimum informacji i składając je w wyjątkowo spójną, płynną i cudownie muzykalną całość, warto również wiedzieć, że potrafią pięknie zagrać nagrania niższej jakości Warunkiem niezbędnym jest, by muzyka, tudzież wykonanie, były wartościowe. Tak było choćby w przypadku archiwalnych nagrań genialnego polskiego pianisty (i wynalazcy), urodzonego w Krakowie Józefa Hofmanna, którego interpretacje Chopina, Brahmsa i innych są absolutnie niepowtarzalne. Problem może być fakt, iż większość jego nagrań zrealizowano jeszcze przez II wojną światową, więc ich jakość zdecydowanie odbiega od dzisiejszych audiofilskich standardów. Tyle że samo wykonanie i interpretacja muzyki, jej płynność i emocjonalność są nadzwyczajne i warte słuchania. Robiny potrafiły skupić moją uwagę właśnie na tych wszystkich niepowtarzalnych aspektach wykonania i na samej muzyce, a jednocześnie zignorować (w pewnym stopniu) trzaski, szumy, itd, pozwalając mi czerpać ogromną przyjemność z obcowania z geniuszem Józefa Hofmanna.

Na Hofmannie nie skończyły się bynajmniej moje przygody z nieaudiofilską muzyką. Po nim sięgnąłem bowiem po klasyków rocka. Robiny grające Aerosmith i AC/DC, Led Zeppelin i Pink Floyd, Iron Maiden i Rusha, słowem nagrania zdecydowanie nie pasujące do kategorii audiofilskich (choć niektórym wcale wiele nie brakuje) zabrzmiały momentami wręcz porywająco! Gwoli jasności – do rocka wolałem połączenie testowanych kolumn z tranzystorami, ale jednocześnie warto pamiętać, że Shinai to klasa A, a monobloki Metamorphosis, czy integra Circle Labs, to z kolei hybrydy, czyli nie są to bynajmniej „surowo”, czy sucho grające tranzystory. Każdy z tych wzmacniaczy zapewnił wraz z Robinami nie tylko odpowiednią, wysoką dynamikę, ale i gęstą, nasyconą średnicę – klucz do świetnie brzmiących elektrycznych gitar i ekspresyjnych rockowych wokali. W połączeniu z doskonałą kontrolą i definicją niskich tonów zapewnianą przez aktywny moduł, system serwował mocne, energetyczne, ale jednocześnie wyrafinowane (jak na ten rodzaj muzyki) granie. Znakomicie prowadzone były tempo i rytm, energetyka tego grania, jego drive były iście rockowe, a wszystko to przekładało się wprost na bardzo wysoki „fun factor” – słowem na doskonałą, wciągającą, energetyzującą zabawę. Jak już zaznaczyłem wcześniej, nie był to do końca poziom energii, który znałem ze spotkania z Pirolami, w związku z czym napakowany ludźmi stadion śpiewający wraz z Brianem Johnsonem nie był aż tak wielki, ale nadal brzmiał imponująco.

Rocka słuchałem również z SETem na 300B, czy monoblokami na 2A3 i też brzmiało to znakomicie. Tyle że mocne tranzystory miały jednak pewną przewagę w tym gatunku muzycznym brzmiąc nieco bardziej surowo, ciut bardziej chropowato, że tak to ujmę, co rockowi zdecydowanie służy. Sytuacja odwracała się i lampy były preferowane (acz to też nie była kwestia wielkiej przewagi), gdy trzeba było zagrać wyrafinowaną, akustyczną muzykę, w której barwa, faktura, namacalność dźwięku grały większą rolę. Słowem wybór partnera dla Robinów zależeć będzie od indywidualnych preferencji brzmieniowych i muzycznych. Ja, gdybym miał zostać właścicielem testowanych paczek (i nie miał ograniczeń finansowych), sięgnąłbym po najlepszy znany mi wzmacniacz lampowy niskiej mocy. W pierwszej kolejności pomyślałbym o modelu Kondo Souga. Nie zdziwi mnie natomiast, gdy część faktycznych nabywców Robinów zestawi najmniejszy model SoundSpace Systems z potężnymi tranzystorami. Tu nie ma dobrych i złych wyborów – do Robinów każdy z łatwością dobierze amplifikację spełniającą jego/jej oczekiwania. I właśnie uniwersalność kolumn SoundSpace Systems Robin w tym zakresie jest ich kolejną ogromną zaletą, która może być w wielu wypadkach decydująca, bo niewiele kolumn (zwłaszcza pasywnych) daje potencjalnym nabywcom tak szerokie możliwości.

Podsumowanie

Poznając nową markę można to zrobić na dwa główne sposoby. Można zacząć od produktu otwierającego ofertę i piąć się w górę oferty, aż do modelu topowego. Można też wybrać odwrotną ścieżkę. W przypadku SoundSpace Systems, choć niekoniecznie za sprawą mojego wyboru, podążyłem tą ostatnią drogą. Zainteresowałem się marka po odsłuchu Aidoni w Monachium, później miałem okazję dogłębnie poznać Pirole pisząc ich recenzję, a teraz spędziłem sporo czasu z otwierającym ofertę niemieckiej marki modelem Robin. Gdybym od niego zaczął, a dopiero w dalszej kolejności zapoznał się z możliwościami wyższych modeli, bez wątpienia byłbym pod wrażeniem progresu w zakresie klasy brzmienia prezentowanego przez każdy z nich. Zaczynając od topowego jednakże, byłem być może nawet pod większym wrażeniem słysząc, jak wiele niemal nieograniczonego potencjału Aidoni znalazłem w najprzystępniejszych cenowo (acz niestety bynajmniej nie tanich) Robinach.

Sam wybór konstrukcji pół-aktywnej to tylko jeden z elementów sukcesu całej serii. Wybór odpowiednich przetworników to kolejny. Zbudowanie właściwych obudów, dobranie komponentów zwrotnicy, wewnętrznego okablowania i w końcu opracowanie najlepszego możliwego do tych zastosowań układu DSP (plus jego programowanie), to kolejne. Wszystko to jednakże nie złożyłoby się w tak udaną całość, gdyby nie setki godzin spędzonych na odsłuchach i dostrajaniu kolumn tak, by osiągnąć ostateczny, satysfakcjonujący rezultat brzmieniowy. Bo właśnie brzmienie, jego charakter, jest tym, co sprawia że wszystkie kolumny SoundSpace Systems, także nowy model Robin, są tak wyjątkowe. Podobnie jak większe modele, „maluchy” Michaela zawsze skupiają się na muzyce wykorzystując skrupulatnie dobrane i doskonale wykonane komponenty perfekcyjnie ze sobą współpracujące by przekazać słuchaczowi esencję każdego nagrania.

Robiny oferują niezwykle dynamiczne, ale i gładkie brzmienie, energetyczne i wciągające, szczegółowe, ale i wybitnie spójnie. Potrafią doskonale różnicować nagrania, ale jednocześnie nie zmuszą właściciela do pozbycia się połowy kolekcji, bo i nieaudiofilskie realizacje z dobrą muzyką zagrają w ciekawy, satysfakcjonujący sposób. To właśnie jedna z ich licznych mocnych stron – (niemal) zawsze znajdują sposób, by interesująca muzyka, czy nadzwyczajne wykonanie znalazły się na pierwszym planie, a słuchacz kończąc odsłuch jednej płyty nie mógł się doczekać kolejnej. Ostatnim elementem tej i tak już wyjątkowej, audiofilskiej układanki sprawiającym, że Robiny są jeszcze bardziej ciekawe i unikalne, jest fakt, iż można je zestawić z dowolnym (byle klasowym) wzmacniaczem. Nie ma znaczenia jaką mocą będzie dysponował, czy na pokładzie będą lampy, tranzystory, czy ich kombinacja. Urządzenie wybrane przez właściciela Robinów musi „jedynie” prezentować odpowiedni poziom (im wyższy tym lepiej) i odpowiadający użytkownikowi charakter brzmienia. Jeśli tylko będziecie mieli okazję, dajcie im szansę. Może się okazać, że Robin to kolumny „na całe życie”.

Specyfikacja (wg. Producenta):

  • Konstrukcja: 3-drożna
  • Moc: 10 – 250 W
  • Pasmo przenoszenia: 24 – 35.000 Hz
  • Impedancja: 8 Ohm nominalna, 6,4 Ohm minimalna
  • Skuteczność: 96 dB/W/m
  • Max. SPL: 108 dB
  • Wymiary (W x S x G): 114 x 27 x 43 cm
  • Waga: 42 kg (sztuka, netto)

Ceny (w czasie recenzji):

  • SoundSpace Systems Robin (recenzowana wersja z obudowami z bambusa i tubą z drzewa różanego): €34.850 (cena promocyjna ograniczona czasowo: € 31,000)
  • SoundSpace Systems Robin (wersja standardowa z obudową i tubą z MDFu w matowym wykończeniu): €28,000

ProducentSOUNDSPACE SYSTEMS

Platforma testowa:

  • Źródło cyfrowe: pasywny, dedykowany PC z WIN10, Roon, Fidelizer Pro 7.10, karta JPlay Femto z zasilaczem bateryjnym Bakoon, JCat USB Isolator, zasilacz liniowy Hdplex.
  • Przetwornik cyfrowo-analogowy: LampizatOr Pacific +Ideon Audio 3R Master Time
  • Źródło analogowe: gramofon JSikora Standard w wersji MAX, ramię J.Sikora KV12, wkładka AirTight PC-3, przedwzmacniacze gramofonowe: ESE Labs Nibiru V 5 i Grandinote Celio mk IV
  • Wzmacniacze: GrandiNote Shinai, LampizatOr Metamorphosis, Art Audio Symphony II (modyfikowany), Circle Labs A200
  • Przedwzmacniacz: AudiaFlight FLS1
  • Kolumny: GrandiNote MACH4, Ubiq Audio Model One Duelund Edition
  • Interkonekty: Hijiri Million, Hijiri HCI-20, TelluriumQ Ultra Black, KBL Sound Zodiac XLR, David Laboga Expression Emerald USB, TelluriumQ Silver USB
  • Kable głośnikowe: LessLoss Anchorwave
  • Kable zasilające: LessLoss DFPC Signature, Gigawatt LC-3
  • Zasilanie: Gigawatt PF-2 MK2 i Gigawatt PC-3 SE Evo+; dedykowana linia od skrzynki kablem Gigawatt LC-Y; gniazdka ścienne Gigawatt G-044 Schuko i Furutech FT-SWS-D (R)
  • Stoliki: Base VI, Rogoz Audio 3RP3/BBS
  • Akcesoria antywibracyjne: platformy ROGOZ-AUDIO SMO40 i CPPB16; nóżki antywibracyjne ROGOZ AUDIO BW40MKII i Franc Accessories Ceramic Disc Slim Foot